niedziela, 28 maja 2017

(162) "Endgame. Wezwanie" James Frey i Nils Johnson-Shelton

Hej, hej, Kochani!
Często mam tak, że nie czuję potrzeby ani nie chcę sięgać po książki, które są na topie. Kiedy mija cały szał na daną powieść, ja spokojnie rozpoczynam naszą wspólną przygodę. Nie mam już zbyt wygórowanych oczekiwań, więc słabe, a mocno rozreklamowane bestsellery aż tak mnie nie rozczarowują. Jedną z książek, po które sięgnęłam, kiedy cały szał na nią minął było „Endgame. Wezwanie” Jamesa Freya i Nilsa Johnsona-Sheltona. Przyznam, że po nieprzyjemnych doświadczeniach z „Milionem małych kawałków” byłam do tej pozycji sceptycznie nastawiona. Miałam jednak nadzieję, że zupełnie inna tematyka sprawi, że twórczość pisarza bardziej przypadnie mi do gustu.

Jest ich 12. Potomkowie najstarszych ludów. Nastolatki w  wieku od trzynastego do dwudziestego roku życia. To właśnie oni wyznaczeni są do udziału w wymyślonej przez pradawne istoty, Ludzi Niebos, Endgame. Celem rozgrywki jest zdobycie trzech kluczy. Reguły? Nie ma żadnych. Wygrana: ocalenie swojego ludu. Bohaterowie stoczą krwawą i brutalną rozgrywkę na wszystkich kontynentach, będą rozwiązywać zagadki, zabijać się, kochać i nienawidzić.


O „Endgame” w swoim czasie było bardzo głośno. Seria stała się nie tylko powieścią, ale również wielkim multimedialny projektem, angażującym młodych ludzi z całego świata. Twórcy zorganizowali konkurs dla młodych czytelników, którzy mogą zdobyć nawet 3 miliony dolarów. Myślę, że właśnie dzięki temu zabiegowi książka zdobyła aż taką popularność. Jednak w tej recenzji ja, jako typowa blondynka, nie będę się skupiała na „Endgame” jako na wielkim przedsięwzięciu, lecz jako na powieści.

Pierwszym, co niesamowicie mnie irytowało, jest układ graficzny. Wiem, że nie jest to wina mojego ukochanego Sine Qua Non, które ze swojej strony bardzo się postarało, robiąc piękną, złotą, błyszczącą okładkę, którą aż chce się trzymać na półce. Jednak mnóstwo akapitów i niewyjustowany tekst
Ułożony
W
Taki
Właśnie
Sposób
Są niesamowicie irytujące. To przez to nie byłam w stanie przebrnąć przez „Milion małych kawałków”, a i przy „Endgame. Wezwaniu” miałam niemałe problemy.  Na osłodę otrzymujemy jednak piękne, interesujące ilustracje, i jak już wcześniej wspomniałam, piękny wygląd zewnętrzny.

Na początku mojej przygody z „Endgame” wyczuwałam bardzo silną inspirację „Igrzyskami śmierci” Suzanne Collins. Możliwe, że i wy, czytając mój krótki opis fabuły odnieśliście podobne wrażenie. Tymczasem wraz z kolejnymi stronami przekonywałam się, że podobieństwo to jest złudne. „Endgame. Wezwanie” pozwala czytelnikowi na większe zaangażowanie się w świat przedstawiony. Jeśli w bestsellerze Suzanne Collins można było domyśleć się z łatwością, kto odniesie sukces, to duet Frey i Johnson-Shelton pozbawia nas tej pewności. Wydarzenia przedstawione są z perspektywy wielu bohaterów, więc nie jesteśmy w stanie wykoncypować, komu ostatecznie uda się zdobyć Klucz Ziemi. Kolejną różnicą pomiędzy tymi z pozoru podobnymi powieściami jest to, że uniwersum wymyślone przez dwóch pisarzy jest dużo bardziej brutalne. Autorzy nie dają czytelnikowi taryfy ulgowej, każąc mu razem z bohaterami doświadczać największych okrucieństw do jakich zdolny jest człowiek.

Akcja to słowo, którym można określić „Endgame. Wezwanie”. Kiedy czytamy tę powieść, nie mamy prawa się nudzić. Książka zaczyna się od trzęsienia ziemi, którego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchcock, a później poziom napięcia wcale nie spada. Bohaterowie rozwiązują zagadki, walczą, uciekają i przemieszczają się po niemal całej kuli ziemskiej. Od tej książki nie można się oderwać!

Kolejną zaletą, o której nie sposób nie wspomnieć, a która sprawia, że seria „Endgame” jest tak wyjątkowa, są wykreowani przez pisarzy bohaterowie. Jak już wspomniałam wcześniej, każdego z nich mamy okazję dobrze poznać, bowiem narracja jest prowadzona wielotorowo. Pisarze musieli więc stworzyć na tyle wyróżniające się i dobrze skonstruowane postaci, by te nie myliły się czytelnikowi. I choć rzeczywiście, z początku odbiorca może mieć problemy w zorientowaniu się, kto jest kim, szybko one znikają. Każdy z bohaterów wymyślonych przez pisarzy jest inny, ma swoje cechy charakterystyczne. W wielu z nich możemy dostrzec dramatyczny konflikt wewnętrzny – kim są naprawdę? Zwykłymi ludźmi – uczniami, rodzicami, czy może jednak mordercami. Inni za to nie przejawiają żadnych skrupułów, zabijając z zimną krwią pozostałych Graczy oraz niewinne ofiary. Mnie najbardziej przypadł do gustu duet Sary oraz Jago, którzy wydawali się najbardziej rozdartymi bohaterami. Zaciekawiła mnie również postać Shari, jednak nie kibicuję jej tak mocno. Za to prawdziwie negatywne emocje wzbudził we mnie wojownik z Mongolii oraz jego żydowski kamrat. To zdecydowanie godne najgorszych uczuć postaci, bezlitośni mordercy.

Wielkim plusem są moim zdaniem także opisane na kartach „Endgame. Wezwania” wątki miłosne. Często zdarza się, że są one zbędne i spłycają odbiór książek. Jednakże w przypadku recenzowanej powieści wcale tak nie jest! Wątki miłosne, a nawet trójkąt, nie są irytujące ani dominujące w książce. Wręcz przeciwnie – dodają bohaterom jeszcze większego tragizmu. Myślę, że zasługa tu tego, iż „Endgame” wyszło spod pióra mężczyzn, nie ma więc miejsca na typowe dla kobiet egzaltowane wyzwania miłosne czy opisy tego, jak on na nią spojrzał.


Wygląda na to, że o „Endgame. Wezwanie” mogłabym jeszcze pisać i pisać, jednak nie chcę, by recenzja była przegadana.  Chociaż po książce nie spodziewałam się zbyt wiele dobrego, pochłonęła mnie ona całkowicie i świetnie się przy niej bawiłam! Dzięki nieszablonowej fabule pełnej zwrotów akcji oraz wspaniale wykreowanym bohaterom poczułam się, jakbym sama brała udział w Endgame. Ta książka nie zostawi Was obojętnymi. Naprawdę polecam!

Ocena: 7/10 (bardzo dobra)

Książka bierze udział w wyzwaniach:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz