Hej, hej, Kochani!
Czasem tak jest, że udane spotkanie z twórczością jednego
autora motywuje nas do poznania innych. Dla mnie takim impulsem było poznanie
Remigiusza Mroza, dzięki któremu coraz chętniej sięgam po kryminały oraz
powieści polskich autorów. Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją książki, o
której usłyszałam wiele dobrych słów – tak dobrych, że byłam pewna, że się
zakocham i odkryję kolejnego genialnego pisarza. Tym bardziej, że tematyka oraz
czas akcji jak najbardziej trafiają w moje gusta. Czy rzeczywiście „Pięć dni ze
swastyką” zasługuje na miano najlepszego polskiego kryminału 2016 roku.
Rok 1942. Były komisarz polskiej policji, Paweł Bujnicki,
jest likwidatorem na usługach Armii Krajowej. Angażuje się w działania
polskiego ruchu oporu nie dla idei, lecz z powodów finansowych. Pewnego dnia
dostaje propozycję nie do odrzucenia – niemiecki żandarm każe mu rozwiązać
zagadkę morderstwa swojego kolegi. Polak wraz ze swoim wrogiem, a teraz
kompanem, przybywa do podkieleckiej wsi. Na rozwiązanie zagadki mężczyźni mają
jedynie pięć dni – później okupacyjne władze rozpoczną działania odwetowe.
Sytuacje komplikują dwie kobiety, Polka i Żydówka, wplątane w całą sytuację – a
jak wiadomo, tam gdzie kobiety, tam są i kłopoty.
Jak już wiecie ze wstępu, byłam niezwykle podekscytowana
możliwością przeczytania „Pięciu dni ze swastyką”. Wydawało mi się, że to
książka, która w stu procentach wpisze się w moje gusta, a może nawet znajdzie
się w topce najlepszych książek tego roku. Niestety, powieść Artura Baniewicza
niezwykle mnie rozczarowała. Jeśli miałabym streścić moją opinię w jednym
zdaniu, to powiedziałabym: świetna koncepcja, beznadziejne wykonanie.
Tym, co z pewnością podobało mi się w „Pięciu dniach ze swastyką” jest
przedstawienie obrazu wojny. Zauważyliście, jak bardzo zmienia się to na
przestrzeni lat? W książkach wydanych zaraz po wojnie, opartych na
wspomnieniach ludzi, którzy przeżyli to piekło, sytuacja jest jasna – mamy dobrych
Polaków i złych Niemców, akcja skupia się na opowieści o walce z agresorem.
Tymczasem, im więcej czasu mija od zakończenia
konfliktu, tym bardziej II wojna światowa staje się tylko tłem dla akcji
właściwiej. Pojawiają się odcienie szarości, niejednoznaczne sytuacje moralne i
problemy, które nie skupiają się jedynie na tematyce oporu. W ten trend, oprócz
genialnej serii „Parabellum” Remigiusza Mroza, świetnie wpisuje się także kryminał
Artura Baniewicza. Pisarz przedstawia szarość wojny, pokazuje ciężkie sytuacje
moralne jak romans Polki z Niemcem, współpraca z okupantem za cenę swojego życia
czy morderstwa w imię ukochanej osoby. Jego powieść przywodzi trochę na myśl
niejednoznaczne filmy Wojciecha Smarzowskiego takie jak „Obława” czy „Róża”.
Bardzo podobała mi się kreacja bohaterów w „Pięciu dniach ze
swastyką”. Na pierwszy plan wysuwa się bardzo niejednoznaczna postać głównego
bohatera – Pawła Bujnickiego. Były komisarz policji obecnie wyzbył się
patriotycznych ideałów i usiłuje przeżyć. Zdaje się być pozbawionym wyrzutów
sumienia mordercą, jednak kieruje się swoją własną moralnością. Jest bardzo
oschły w obyciu, jednak budzi sympatię czytelnika. Jego przeciwieństwem jest
niemiecki żandarm, Bruno. Paradoksalnie, to on wydaje się bardziej ludzki i
przyjemny niż polski komisarz. To taki przykład dobrego Niemca, który zrobi
wszystko dla ukochanej. Z całą pewnością wielką rolę w książce odgrywają dwie
kobiety – Polka Irena i Żydówka Chaja. Tak naprawdę to one rozdają karty i
całkowicie rządzą mężczyznami. Są one całkowicie różne, obie znajdują się w
skrajnych sytuacjach. Irena jest żoną żołnierza armii polskiej, która pod jego
nieobecność ma romans z niemieckim komendantem. Nie robi tego jednak z powodu
nienawiści do ojczyzny, lecz z miłości do człowieka. Natomiast Chaja ze względu
na swoje pochodzenie jest głównym wrogiem III Rzeszy. Jest skłonna posunąć się
do najbardziej nawet zdrożnych czynów, by przeżyć. Artur Banicki wspaniale
odmalował skomplikowane relacje między tymi bohaterami – pełne nadziei, nieodwzajemnionych
uczuć oraz wzajemnej nieufności.
Skoro tak bardzo póki co zachwalam książkę, to czemu na
początku tak się niepochlebnie o niej wyrażałam. Otóż, moim zdaniem powieść Artura
Baniewicza jest przegadana. Zauważyłam, że ostatnio pojawia się trend wydawania
grubych książek. Jako ksiażkomaniaczka powinnam być tym zachwycona, jednak
uważam, że ważna jest nie ilość, lecz jakość. Niestety, „Pięć dni ze swastyką”
to książka pełna niepotrzebnej treści i niewiele wnoszących dialogów. Dopiero
po około jednej czwartej książki dowiadujemy się, co się stało i jaki jest
właściwie cel śledztwa Pawła Bujnickiego. Uważam, że autor wprowadził zbyt
wiele zbędnych wątków, które mylą się czytelnikowi – oczywiście, na końcu łączą
się, jednak istnieje duże prawdopodobieństwo, że przegapimy jakiś niuans. Nie
do końca podobało mi się również rozwiązanie intrygi kryminalnej – jak na
książkę o tak dużej objętości, z taką mnogością wątków, było
niesatysfakcjonujące.
Wadą jest dla mnie także styl pana Baniewicza. Jest on
niezwykle siermiężny. Zdania są zbudowane w niezwykle prosty sposób, mało w
nich artyzmu, brakuje także ciekawych dialogów czy elementów humorystycznych.
Niesamowicie męczyły mnie opisy autorstwa tego pisarza. Miałam troszkę podobne
odczucia jak przy serii „Jutro” – sceny walk były tak obficie opisane, że
zamiast zyskiwać dynamikę, traciły ją, a mnie nużyły. Dlatego przyznaję bez
bicia, że w połowie książki odpuściłam sobie ich czytanie i tylko „przelatywałam”
po nich wzrokiem.
Lektura „Pięciu dni ze swastyką” niezwykle mnie wymęczyła.
Nie była to porywająca książka, której nie sposób odłożyć ani na moment. Bardzo
dobra koncepcja, jaką miał Artur Baniewicz, rozpływa się w ilości zbędnych wątków i nużących opisów.
Podsumowując – co za dużo, to niezdrowo!
Ocena: 5/10 (przeciętna)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
(więcej niż 600 stron)(słowo - dzień)
(wariant II)
(+ 5cm)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz