środa, 3 stycznia 2018

2018 książek, czyli o czytaniu, liczeniu i wyzwaniach



Hej, hej, Kochani!

Niedawno rozpoczął się Nowy Rok. Każdy z nas przynajmniej raz spotkał się na jakiejś książkowej grupie z pytaniem: Jakie wyzwania podejmujecie?  Pojawiają się kolejne, coraz bardziej kreatywne wyzwania, w których możemy wziąć udział To również okres podsumowań, więc wielu czytelników, zwłaszcza blogerów czy booktuberów podsumowuje, ile lektur przewinęło się u nich przez ostatni rok. I, jak co równe dwanaście miesięcy, a  nawet częściej, w komentarzach rozgrywają się antyczne niemal tragedie o to, czy liczenie książek ma sens? Przecież ci, co biorą udział w wyzwaniach czytają dla szpanu! Ja nie czytam byle czego, dla mnie liczy się ilość, a nie jakość! Już rok temu wypowiadałam się na ten temat, jednak jako iż przez ten czas nieco się u mnie zmieniło, postanowiłam również u progu 2018 roku wypowiedzieć się na temat udziału w wyzwaniach, liczenia książek czy wiecznego „przymusu”.


W 2017 roku poszalałam z wyzwaniami. Zgłosiłam się do bodaj dwunastu, jednak była to fikcja. Nie dopasowywałam do nich książek – jak coś się udało zaliczyć, to tylko fuksem. Często zadania z jednego wykluczały się z zadaniami z innego. Przestałam pamiętać, jakich książek mam szukać. Piętrzyły się lektury i egzemplarze recenzenckie, a ja czułam, że zawodzę. Później, kiedy klasa maturalna na dobre się rozkręciła, nie miałam czasu nawet uzupełniać podsumowań, powiedziałam więc sobie, że w kolejnym roku KONIEC Z WYZWANIAMI, koniec dopasowywania się. I rzeczywiście, biorę udział jedynie w dwóch, które naprawdę mnie przekonują – ABC Czytania i Czytamy książki obyczajowe. Nie rezygnuje też z Rory Gilmore oraz planuję stopniowo zapoznawać się z klasyką, jednak traktuje to bardziej jako obowiązek osoby, która chce być uważana za humanistę.  Jakie więc mam plany na czytelniczy 2018 rok? Myślę, że do maja będzie do wyścig z repetytoriami, podręcznikami i lekturami, a także nawarstwiającymi się egzemplarzami recenzenckimi, które wciąż biorę, choć nie mam na nie czasu. A potem? Nie chcę czuć żadnej presji, chcę na nowo odkryć to, co przez blogowanie nieco zatraciłam – radość z sięgania po lektury, na które aktualnie ma się ochotę.


Jeśli powiedziałabym, że wyzwania książkowe sa złe, skłamałabym. Nie są! Są cudowne, pozwalają bardzo rozszerzyć czytelnicze horyzonty – nawet, jeśli tylko wykorzystujemy  je do poszukiwań odpowiednich pozycji, których jednak nie czytamy. Jednak trzeba do nich podejść z głową – przede wszystkim, nie łapać  wielu srok za ogon, nie zgłaszać się do każdego. Bo tak naprawdę podołanie więcej niż dwóm-trzem jest nierealne – albo wiąże się z tym, że kategorie się tylko „zalicza”, a nie szuka do nich tytułów, jak ja to czyniłam w zeszłym roku. Dlatego teraz postanowiłam odpuścić, ale nie wykluczam, że może za rok-dwa ponownie wezmę w jakimś udział. Teraz po prostu mam przesyt!


Pojawia się też odwieczny problem liczenia książek. W tym roku postanowiłam odpowiedzieć sobie na pytanie – czy to rzeczywiście nie jest presja? Czy to źle, że moje czytelnicze statystyki lecą na łeb na szyję? Czy porównuję się do innych blogerów? Muszę przyznać, że w tym, co pisałam rok temu, było nieco zakłamania. Kiedy miałam cudowne statystki – jedenaście, dwanaście książek, czułam się nieco lepiej od tych, którym udało się przeczytać ich mniej. Potem jednak moje statystki zaczęły spadać na łeb na szyję i chyba pierwszy raz odkryłam, że to naprawdę nie jest ważne, ile się czyta. W roku 2018 planuję znów sobie liczyć – ot, tak, dla przyjemności, z nawyku, dla wygody w prowadzeniu bloga. Tym razem nie zakładam żadnej liczby przeczytanych książek – chce po prostu czytać dużo DOBREJ LITERATURY i czerpać z czytania przyjemność.


Bo w czytaniu książek nie chodzi tylko o to, ile czytasz, ale też o to, co czytasz. Nie sztuką jest przeczytać 20-30 romansów miesięcznie. Nie sztuką jest tuż przed końcem miesiąca gorączkowo wyszukiwać kolejnych lekkich pozycji, byle tylko „zaliczyć miesięczne limity”.  Są książki, które można przelecieć – ot, lekkie czytadło, godzinka-dwie i już za mną.  Kolejna zaliczona. Mój wynik jest coraz wyższy, zostanę królem książkowej blogosfery. Tylko czy takie czytanie dla samego podniesienia cyferek ma sens? Oczywiście, nie ma problemu, jeśli takie właśnie książki Cię zaspokajają, jeśli właśnie teraz masz na nie ochotę. Myślę jednak, że każdy z nas ma czasem ochotę sięgnąć po coś innego – głębszego, ambitniejszego. Może książka naukowa? Może poruszające wspomnienia? Może wymagająca powieść psychologiczna? Albo klasyka, którą przecież wypada poznać. Jestem zdania, że takich książek nie należy czytać szybko, bowiem traci się całą przyjemność, przesuwa się po ich wierzchu, nie poznając głębi. Często też nie da się po prostu poznawać kolejnych powieści szybko, gdyż są zbyt przytłaczające intelektualnie, emocjonalnie, psychiczne. Dlatego pozostanę wierna swojej zasadzie – licz książki, nie czuj się jednak lepsza lub gorsza  od innych.


Odnoszę wrażenie, że w całym tym noworocznym zamieszaniu z wyzwaniami, z liczeniem książek, z podsumowaniami zapominamy, o co chodzi w czytaniu. Skupiamy się na ocenianiu innych, na patrzeniu na ich decyzje („bierze udział w wyzwaniu tylko po to, żeby pochwalić się blogiem”, „liczy książki, to pewnie czyta tylko dla szpanu”, „przeczytała jedynie dwadzieścia pięć książek, jak śmie nazywać się książkoholikiem”), a nie na tym, w jaki sposób czytamy my. Ciągłe porównywanie się, ocenianie, kłótnie sprawiają, że tracimy naszą energię, czujemy się sfrustrowani i obrażeni na cały świat.  Chcemy być wciąż najlepsi i udowodnić innym, że moja racja jest najmojsza. To może zróbmy wspólnie jedno wielkie wyzwanie czytelnicze 2018? – czytajmy to, co chcemy, w takiej ilości jakiej chcemy. Zauważmy to, co czytane książki nam dają, w jaki sposób nas ubogacają. I nie zaglądajmy do biblioteczek innych!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz