piątek, 27 stycznia 2017

(123) "Making faces" Amy Harmon

Hej, hej, Kochani!
Jesienią ubiegłego roku na moim blogu ukazały się recenzje dwóch niesamowitych książek autorstwa Amy Harmon, które szturmem zdobyły moje serce. Jedna z nich, „Prawo Mojżesza”, znalazła się nawet w zestawieniu piętnastu najlepszych książek roku 2016. Dlatego, kiedy usłyszałam o zbliżającej się premierze „Making faces” byłam niezwykle podekscytowana i nie mogłam się doczekać, aż autorka po raz kolejny rozbije moje serce. Czy tak się stało? Zobaczcie sami!

Fern Taylor, córka pastora, od lat kocha się w przystojnym Ambrose’ie Youngu. Niestety, nie ma u niego żadnych szans. Chłopak, niezwykle uzdolniony zapaśnik, jest rozrywany przez stadko wielbicielek, ładniejszych i bardziej pewnych siebie niż Fern. Dziewczyna pogrąża się więc w świecie książkowych romansów i marzeń o obiekcie swych westchnień. Codzienność dzieli ze swoim niepełnosprawnym kuzynem, Baileyem. Jej świat zmienia się, gdy 11 września 2001 roku Al-Kaida atakuje WTC. Ukochany Ambrose idzie na wojnę, a kiedy wraca, jest zupełnie innym człowiekiem.


„Making faces” nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jakie chciałam. O ile siłą „Prawa Mojżesza” była jej nieszablonowość, tak czytając najnowszą powieść Amy Harmon odnosiłam wrażenie, że to już było – niepełnosprawny przyjaciel, walka dziewczyny o odwzajemnienie uczuć, zamknięty w sobie mężczyzna o traumatycznej przeszłości. Mam wrażenie, że w tej książce autorka użyła mnóstwa kasowych motywów, tworząc mieszankę, która powinna z czytelnika wycisnąć łzy.

Wielką wadą tej książki są dla mnie jej bohaterowie. Gdy poznałam Fern, byłam pewna, że ją pokocham – w końcu bardzo przypomina mi mnie. Jest wielką romantyczką, troskliwie opiekuje się kuzynem, ma kompleksy, jest głęboko wierzącą chrześcijanką. A jednak, gdzieś w połowie książki zaczął mnie irytować jej romantyzm. Bo ja tak bardzo nie lubię dziewczyn, które narzucają się facetom, które liczą, że ich miłość wystarczy za oboje. A jeszcze bardziej nie lubię, gdy autorki promują taką formę uczucia. Wydaje mi się, że jest to strasznie krzywdzące dla nas, romantyczek, wierzących w miłość, bo potem pakujemy się w patologiczne relacje, wierząc, że pewnego dnia obiekt naszych westchnień nas zauważy. Dlatego przekreśliłam postać Fern, zaliczając ją do postaci, które kochają za bardzo. Zdaje mi się również, że jej postać jest zbyt wyidealizowana, przez co trudno się z nią utożsamić. Mojej sympatii nie zbudził także fakt, że ulubioną pisarką bohaterki jest nielubiana przeze mnie Nora Roberts. Na pewno na tle swojej partnerki dużo lepiej wypada Amborse. Zdaje mi się, że Amy Harmon ma wielki talent do tworzenia postaci męskich, wiarygodnych, silnych, pomimo poturbowania przez Zycie. Natomiast nie do końca wiem, co sądzić o trzecim z głównych bohaterów – Baileyu. Oczywiście, obdarzyłam go bardzo ciepłymi uczuciami, jednak wydaje mi się, że jedynym celem wykreowania go było wzbudzenie w czytelniku łez.

Nieco niepokoi mnie naiwność tej książki. Jak „Prawo Mojżesza” czy „Pieśń Dawida” przedstawiały czytelnikowi obraz miłości dojrzewającej czy dojrzałej, tak „Making faces” zawodzi. Sceny erotyczne między bohaterami były napisane w sposób tak ckliwy, że wybuchałam śmiechem. Jakoś to przesadzone było…

Mimo tych dwóch wad, nie mogę całkowicie przekreślić „Making faces”, przede wszystkim ze względu na wielką mądrość, jaką ta ksiażka przekazuje. Uczy, że piękno tkwi w oku patrzącego, że charakter jest ponad urodą. Uczy, że warto kochać i otwierać się na miłość. Chcąc nie chcąc, muszę przyznać, że zaangażowałam się emocjonalnie w historię Fern i Ambrose’a, a czytając ostatnie strony, miałam łzy w oczach.


Nie żałuję, że przeczytałam „Making faces”, jednak nieco smutno mi, że książka ta nie spełniła wszystkich moich oczekiwań. Czy warto? Jeśli lubicie romanse w stylu Young adult – myślę, że tak!

Ocena: 6/10 (dobra)

Książka bierze udział w wyzwaniach:
(autor na "H")



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz