Hej, hej, Kochani!
Nawet nie wiecie, jak bardzo jest mi smutno, kiedy piszę tę
recenzję. Albo inaczej. Jak wiele radości mi to sprawia, ale jednocześnie tak
bardzo nie chcę tego robić. Kilka lat temu, tuż przed wakacjami sięgęłam po
literacki debiut Anny Ficner-Ogonowskiej „Alibi na szczęście”. Zakochałam się w
historii trudnej miłości Hani i Mikołaja, namiętnie pochlaniałam kolejne tomy.
Choć już wtedy zauważyłam skłonności autorki do zbytniego lania wody, dobra
historia i ciekawi bohaterowie sprawiały, że nie zwracałam na to aż tak dużej
uwagi. Z ogromną radością przyjęłam więc wiadomość, że Pani Ania wydaje kolejną
powieść i nawet kolejne negatywne recenzje nie osłabiły mojego entuzjazmu.
Korzystając z wakacji (książka jest niezwykle gruba, co uniemożliwia mi
podróżowanie z nią MPK) sięgnęłam po „Czas pokaże” i niestety, jedyne, co czas
spędzony na lekturze mi pokazał to to, że niepotrzebnie i nadaremno ścięto
kilka drzewek…
Julka jest studentką psychologii. Mieszka razem z mamą,
utrzymuje częste kontakty z rodziną,która, niestety ma na nią zły wpływ. Jest
cicha i nieśmiała, boi się wyrazić swoje
zdanie. Przyjaźni się z perfekcyjną i idealną Nelą, chodzi na wolontariat do
szpitala. Całe jej życie zmienia się, gdy obdarza uczuciem starszego od siebie,
dojrzałego mężczyznę, dodatkowo rozwodnika i ojca.
Książka Pani Anny jest tak niesamowicie, niesamowicie nudna,
że aż podziwiam ją za to, jak można napisać ponad siedemset stron książki o
niczym – bo cała, niezbyt skomplikowana fabuła spokojnie zmieściłaby się w
trzystu stronach. Zamiast miłej, skondensowanej akcji mamy do czynienia z nużącymi,
męczącymi opisami: Julka wstaje, Julka idzie na uczelnię, Julka sprząta, Julka
obiera ziemniaki, Julka je… Czytałam pierwsze dwieście stron, na których nie
działo się nic, NIC, nic! Obiadki niedzielne, sobotnie sprzątanie, piątkowa
praca u „burdelarzy”, poniedziałkowe odwiedziny w szpitalu, obiadki niedzielne…
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, o co właściwie chodzi, jaki był cel
napisania tej książki. Dopiero na stronie 190 zaczyna się jakikolwiek wątek
miłosny (powieść to romans, nie uważam wcale, że książka jest zła, jeśli nie ma
w niej wątku miłosnego), ale jeśli myślicie, że to sprawi, że w książce zacznie
się coś dziać, to… SIĘ MYLICIE!
Wątek miłosny jest tak beznadziejnie, beznadziejnie głupi,
że to aż boli. Oczywiście, uwierzcie mi, nie mam nic do tego, że młoda
dziewczyna zakochuje się w starszym mężczyźnie, ba, uważam to za coś
normalnego. Rozumiem też rozterki wierzącej katoliczki związane z miłością do
rozwodnika. Ale tego, co robi Julka zupełnie nie rozumiem. Ona jest taka
nielogiczna, taka głupia, tak niesamowicie zapatrzona w siebie! Na siłę wymyśla
sobie problemy i przeszkody na drodze do szczęścia z Łukaszem, a kiedy już je
sobie wymyśli... (przykładowa sytuacja – jej ukochany, ORDYNATOR ODZIAŁU ONKOLOGII
DZIECIĘCEJ, po ciężkim dniu pracy dzwoni do niej, porozmawiać, a ona ma focha,
bo: „jego głos jest smutny i jakby obcy...”, albo jeszcze lepiej, zabrania mu się
do siebie odzywać, a potem jest zła, że się nie odzywa). Książki Pani Anny są
przepełnione są jakąś niezwykłą wiarą w mężczyzn, którzy znoszą niesamowite
męki ze swoimi niezdecydowanymi partnerkami (zarówno Łukasz z „Czas pokaże” jak
i Mikołaj z trylogii o szczęściu), przy czym doktora Kochanowskiego jeszcze
mniej rozumiem – jest przecież dojrzałym, rozsądnym mężczyzną.
Nie znoszę też bohaterów tej książki! Oni są tacy, tacy
okropni! Zacznę może od naszej heroiny – Julki. Nigdy chyba tak bardzo nie nie
lubiłam głównej bohaterki książki. Studentka psychologii zachowuje się cały
czas jak rozkapryszone dziecko, podejmuje irracjonalne i głupie decyzje. Obraża
się o byle co i ma tendencje do psychicznego samobiczowania. I to chyba męczy
najbardziej. Julka pozwala się wykorzystywać swojej rodzinie, pozwala na
niemiłe komentarze względem siebie. Wszystkie negatywne emocje tłumi w sobie.
Jest to może pewien sposób na radzenie sobie, jednak w momencie, gdy siedzimy w
głowie Julki i musimy przez większość książek czytać o tym, jaka ona jest
biedna, nieszczęśliwa, nikt jej nie kocha, nikt jej nie rozumie, a ona by
chciała im coś powiedzieć, ale się boi… Mamy ochotę potrząsnąć mocno tą
dziewczyną i niemal modlimy się o to, by w końcu powiedziała to, co myśli, a autorka
nie katowała nas po raz milionowy tymi samymi nudymi narzekaniami. Kolejną
bohaterką, którą, chyba w odróżnieniu od większości czytelników, za każdym
razem jak się pojawiała, doprowadzała mnie do białej gorączki była ciotka
Marianna. To nie jest ta „wredna paskudna ciotka” (która przynajmniej wnosiła
odrobinę życia do tej miałkiej, nijakiej i nikomu niepotrzebnej powieści), o której
można przeczytać w opisie. Pani Anna ma tendencje do tworzenia idealnych słodkopierdzących
bohaterek, najczęściej starszych pań, rozkwilających się nad naszymi
nieporadnymi życiowo herionami… Ciotka Marianna jest niemal dokładną kopią pani
Irenki z „Alibi na szczęście”, z tym, że jeszcze bardziej wkurzającą, bo nigdy
nic złego swojej Juleczce nie powie, a czasem, myślę, że nawet z miłości
mogłaby nią potrząsnąć i zmobilizować do zrobienia czegoś ze swoim życiem.
Mogłabym jeszcze pisać i pisać o wadach tej książki, bo ich
jest naprawdę bardzo dużo. Mogłabym analizować inne beznadziejnie wykreowane
postaci, zżymać się na relatywizm moralny bohaterów (ksiądz, który namawia
siostrę do życia w grzechu? Naprawdę?), ale ta recenzja i tak jest chyba najdłużsżą,
jaką do tej pory napisałam (mam nadzieję, ze nie tak jak w przypadku książki
Pani Anny jest ona miałka i bez sensu). Może na koniec powiem coś dobrego o tej
książce? Wydaje mi się, że gdyby zostawić jej 1/3, byłby to bardzo przyjemny
romans, bo historia jest naprawdę ciekawa, niestety, rozeszła się wśród
narzekania Julci, nudnych opisów obiadków i innych posiłków. Jedyny powód, dla
jakiego warto przeczytać tę książkę jest cytat z jednego z ostatnich
rozdziałów: „Góra prania nie potrafi się obrazić i nikt jeszcze nie widział,
żeby brudne okna płakały nas swoim losem, więc nie maż się, bądź jak słońce,
które co rano pomału musi odważnie przebijać się przez mrok”. Ale ja Wam go już
zacytowałam, więc nie musicie się męczyć z resztą tej pozycji.
Jestem załamana tym, że jedna z moich ulubionych pisarek
napsiała tak beznadziejną i miałką książkę o niczym. Jest mi smutno, że tyle
papieru poszło na wydrukowanie takiej ilości tekstu o obiadkach i „jaka ja
jestem nieszczęśliwa”. A najbardziej boli, że fajnie zapowiadająca się historia
miłosna przepadła w dłużyznach fabularnych i nudnych opisach.
Ocena: 3/10 (słaba)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Jeszcze raz przypominam i serdecznie zachęcam do udziału w konkursie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz