wtorek, 8 maja 2018

ZAPŁACIŁAM PIĘĆDZIESIĄT ZŁOTYCH KARY W BIBLIOTECE!



Hej, hej, Kochani!

Dzisiaj dzień szczególny dla każdego książkoholika! Ósmego maja obchodzimy bowiem Światowy Dzień Bibliotek i Bibliotekarzy.  Chcąc uczcić to cudowne święto (bo o Międzynarodowym Dniu Książki zapomniałam, wstyd!), postanowiłam dziś opowiedzieć Wam o tym, jaką rolę w moim życiu odgrywają BIBLIOTEKI.






Czytam właściwie od dziecka. Non stop. Pochłaniam książki. Kończę jedną, zaczynam drugą.  Ostatnie kilka przedmaturalnych miesięcy było czasem, w którym przeczytałam najmniej od czasów, gdy jako pięcio- czy sześcioletnie dziecko nauczyłam się składać literki. Nigdy nie miałam okresów odejścia od książek, kochałam je całym sercem. Dlatego moja mama, chyba chcąc uniknąć wydawania pieniędzy na tak ogromne ilości książek, zabrała mnie do biblioteki i założyłyśmy mi kartę! Ach! Jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! Tyle przygód przede mną!


Wydaje mi się, że dlatego, że moja przygoda z bibliotekami zaczęła się tak szybko, nigdy nie miałam jej za gorszą formę zdobywania lektur. Wręcz przeciwnie! Boże, gdybym ja miała kupować wszystkie książki, które przeczytałam, to już dawno by mnie przysypały! A rodzice dawno by zbankrutowali… Jako typowy krakowski centuś, wolę kupić książkę sprawdzoną, co do której mam pewność, że mi się spodoba.  Przyznam się, że póki nie założyłam bloga, kupowałam bardzo malutko książek, prędzej je dostawałam. Moim głównym źródłem zaopatrzenia były właśnie biblioteki – wojewódzkie, szkolne, osiedlowe. One kształtowały mój gust czytelniczy, one były miejscami, gdzie spędzałam godziny.


Uwielbiałam krążenie pomiędzy regałami, uwielbiałam wyszukiwanie ładnych okładek, czytanie opisów i decydowanie się milion razy, które książki tym razem przygarnąć. Albo rozmowy z paniami bibliotekarkami, które nie do końca wszystko chciały mi pożyczać (pozdrawiam panią, która mimo wszystko pozwoliła ośmioletniej dziewczynce na lekturę powieści o narkomance, która morduje swoja babcię). Przyznam, że teraz nieco mi tego brakuje – bo przerzuciłam się na rezerwowanie egzemplarzy i jedynie podejście do biurka po odbiór – choć ostatnio, chcąc nieco poprawić sobie nastrój, zrobiłam sobie taki spacer i uwaga… ZABRAŁAM PIĘĆ KSIĄŻEK! Kiedy ja je przeczytam, to nie wiem. Wydaje mi się jednak, że teraz biblioteki stały się takim miejscem jak punkty odbioru – tylko odbieramy swoje zamówione egzemplarze, nie wdając się w dyskusje, nie szukając inspiracji. Szkoda! Trochę to odbiera tym miejscom duszę…


Moje związki z bibliotekami nie są bez winy. Nie zliczę, ile razy przetrzymałam książkę, ile książek zgubiłam… A potem zawsze obawiałam się iść i oddać. Moim rekordem było pięćdziesiąt złotych kary po dwóch latach nieoddawania książki. Z jedną biblioteką z powodu zablokowania karty rozstałam się na prawie pięć lat i powróciłam dopiero niedawno i to zupełnie przez przypadek. 


Moją ulubioną krakowską biblioteką jest Wojewódzka Biblioteka Publiczna na Rajskiej. To miejsce kultowe wśród mieszkańców Krakowa. Oprócz nieograniczonych niemal zasobów książek oferuje ona liczne zajęcia kulturalne, wystawy, kluby dyskusyjne. Jest także miejscem, gdzie można w spokoju się pouczyć, umówić na korepetycje czy nawet zjeść obiad! Jedyną jej wadą jest duża anonimowośc czytelników. I kary za przetrzymanie, które mobilizują do tego, by książki oddawać w terminie, w przeciwnym wypadku chyba należałoby sprzedać nerkę.


Odkąd przeprosiłam się z moją osiedlowa biblioteką, jestem jej fanką. To w niej krążę między regałami i szukam inspiracji. Jest dużo spokojniej, ciszej, można chwilę porozmawiać z panią bibliotekarką.  Jej zaletą jest także fakt, że nic się nie stanie, jeśli parę dni przetrzyma się książkę – kara łatwo jest darowana.  Ta filia jest połączona także z ogólnokrakowską siecią bibliotek, więc łatwo wyszukać interesujące pozycje.


W moim życiu zawsze ogromną rolę odgrywały biblioteki szkolne. Będąc zwolnioną z wf spędzałam w nich tyyyleee czasu. Najmniej pamiętam tę z podstawówki.  Wydaje mi się, że nie oferowała ona zbyt wielu książek, które mogłyby zainteresować uczniów starszych klas, więc stosunkowo mało w niej pożyczałam. Ale, kiedy jeszcze byłam na etapie nauczania początkowego, to właśnie pani Ania z biblioteki zaproponowała mi twórczość Astrid Lindrgen, którą pokochałam i która zachęciła mnie do kontynuowania przygód czytelniczych. 


Najważniejszą biblioteką szkolną w moim życiu była ta w gimnazjum. W pierwszej klasie prowadziła ją moja wychowawczyni… Wtedy było to najważniejsze miejsce dla mojej klasy – to tam chodziło się zwalniać (a pani Joanna bardzo chętnie puszczała do domu), przynosiło usprawiedliwienia czy przychodziło prosić o wstawiennictwo u jakiegoś nauczyciela… To tam odbywały się też spotkania redakcji szkolnej gazetki. Niestety, mam wrażenie, że była to mało książkowa przestrzeń. Wszystko zmieniło się, gdy pojawiła się nowa bibliotekarka – pani Paulina, jeden z najwspanialszych nauczycieli, jakich spotkałam w swoim zyciu. To ona tchnęła życie w to miejsce, pozwalając je całkowicie przejąć uczniom.  Mnóstwo osób stało się taką „bibliotekową paczką” – przychodziliśmy tam na każdej przerwie, rozmawialiśmy, pijaliśmy robioną przez panią Paulinę herbatkę. A także… pożyczaliśmy książki! Biblioteka przeszła całkowitą rewitalizację i wreszcie było wiadomo, jakie pozycje właściwie w niej są! Pani Paulina cały czas starała się zdobywać nowe pozycje – i wtedy większość moich lektur pochodziła właśnie stamtąd. Moje najprzyjemniejsze gimnazjalne wspomnienia łączą się właśnie z biblioteką, gdzie spędzałam przerwy i długie godziny wfu, rozmawiając z najcudowniejszym pedagogiem na świecie.


 Zupełnie inaczej traktowałam licealną bibliotekę. Zacznijmy od tego, że trafiłam do niej chyba w drugim półroczu pierwszej klasy, kiedy moja polonistka zadała pierwszą „dużą” lekturę – ach, jakie to były piękne czasy. Na stałe miejsce to zagościło w moim życiu w drugiej klasie. Zajęcia wychowania fizycznego wlepione pośrodku lekcji zmuszały mnie i moje ówczesne przyjaciółki do spędzania tam tylu godzin. Wtedy zaczęłyśmy, miast bezmyślnie siedzieć i się gapić w przestrzeń, pomagać w bibliotece. Najciekawszym epizodem było chyba robienie inwentaryzacji i wielogodzinne spisywanie numerów. To wtedy nauczyłam się prowadzić księgi biblioteczne, wypełniać karty, a także ścierać kurz na półce dwa razy wyższej ode mnie! Jeszcze inaczej spędzałam czas w klasie maturalnej. To tam usiłowałam się uczyć, to tam odrabiałam zadania… Myślę, że bez biblioteki moje przygotowanie do matury byłoby duuużo trudniejsze! Cieszyłam się także specjalnymi względami pań bibliotekarek, które pozwalały czasem mi i moim znajomym siedzieć na zapleczu czy wypożyczać zbyt wiele książek. Jedyne, czego żałuję, to że przeczytałam tak mało książek stamtąd. Biblioteka była naprawdę cudownie wyposażona, pełna nowości, jednak miałam tyle lektur, że zwyczajnie brakło mi czasu… SZKODA!


A jaką rolę w Waszym życiu odgrywają biblioteki? Odwiedzacie je często? A może wolicie kupować własne egzemplarze? Jakie są Wasze ulubione instytucje albo bibliotekarze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz