Hej, hej, Kochani!
Często mam tak, że nie czuję potrzeby ani nie chcę sięgać po
książki, które są na topie. Kiedy mija cały szał na daną powieść, ja spokojnie
rozpoczynam naszą wspólną przygodę. Nie mam już zbyt wygórowanych oczekiwań,
więc słabe, a mocno rozreklamowane bestsellery aż tak mnie nie rozczarowują.
Jedną z książek, po które sięgnęłam, kiedy cały szał na nią minął było „Endgame.
Wezwanie” Jamesa Freya i Nilsa Johnsona-Sheltona. Przyznam, że po
nieprzyjemnych doświadczeniach z „Milionem małych kawałków” byłam do tej
pozycji sceptycznie nastawiona. Miałam jednak nadzieję, że zupełnie inna
tematyka sprawi, że twórczość pisarza bardziej przypadnie mi do gustu.
Jest ich 12. Potomkowie najstarszych ludów. Nastolatki
w wieku od trzynastego do dwudziestego
roku życia. To właśnie oni wyznaczeni są do udziału w wymyślonej przez pradawne
istoty, Ludzi Niebos, Endgame. Celem rozgrywki jest zdobycie trzech kluczy.
Reguły? Nie ma żadnych. Wygrana: ocalenie swojego ludu. Bohaterowie stoczą
krwawą i brutalną rozgrywkę na wszystkich kontynentach, będą rozwiązywać
zagadki, zabijać się, kochać i nienawidzić.
O „Endgame” w swoim czasie było bardzo głośno. Seria stała
się nie tylko powieścią, ale również wielkim multimedialny projektem,
angażującym młodych ludzi z całego świata. Twórcy zorganizowali konkurs dla
młodych czytelników, którzy mogą zdobyć nawet 3 miliony dolarów. Myślę, że
właśnie dzięki temu zabiegowi książka zdobyła aż taką popularność. Jednak w tej
recenzji ja, jako typowa blondynka, nie będę się skupiała na „Endgame” jako na
wielkim przedsięwzięciu, lecz jako na powieści.
Pierwszym, co niesamowicie mnie irytowało, jest układ
graficzny. Wiem, że nie jest to wina mojego ukochanego Sine Qua Non, które ze
swojej strony bardzo się postarało, robiąc piękną, złotą, błyszczącą okładkę,
którą aż chce się trzymać na półce. Jednak mnóstwo akapitów i niewyjustowany
tekst
Ułożony
W
Taki
Właśnie
Sposób
Są niesamowicie irytujące. To przez to nie byłam w stanie
przebrnąć przez „Milion małych kawałków”, a i przy „Endgame. Wezwaniu” miałam
niemałe problemy. Na osłodę otrzymujemy
jednak piękne, interesujące ilustracje, i jak już wcześniej wspomniałam, piękny
wygląd zewnętrzny.
Na początku mojej przygody z „Endgame” wyczuwałam bardzo
silną inspirację „Igrzyskami śmierci” Suzanne Collins. Możliwe, że i wy,
czytając mój krótki opis fabuły odnieśliście podobne wrażenie. Tymczasem wraz z
kolejnymi stronami przekonywałam się, że podobieństwo to jest złudne. „Endgame.
Wezwanie” pozwala czytelnikowi na większe zaangażowanie się w świat
przedstawiony. Jeśli w bestsellerze Suzanne Collins można było domyśleć się z
łatwością, kto odniesie sukces, to duet Frey i Johnson-Shelton pozbawia nas tej
pewności. Wydarzenia przedstawione są z perspektywy wielu bohaterów, więc nie
jesteśmy w stanie wykoncypować, komu ostatecznie uda się zdobyć Klucz Ziemi.
Kolejną różnicą pomiędzy tymi z pozoru podobnymi powieściami jest to, że
uniwersum wymyślone przez dwóch pisarzy jest dużo bardziej brutalne. Autorzy
nie dają czytelnikowi taryfy ulgowej, każąc mu razem z bohaterami doświadczać
największych okrucieństw do jakich zdolny jest człowiek.
Akcja to słowo, którym można określić „Endgame. Wezwanie”.
Kiedy czytamy tę powieść, nie mamy prawa się nudzić. Książka zaczyna się od trzęsienia
ziemi, którego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchcock, a później poziom
napięcia wcale nie spada. Bohaterowie rozwiązują zagadki, walczą, uciekają i
przemieszczają się po niemal całej kuli ziemskiej. Od tej książki nie można się
oderwać!
Kolejną zaletą, o której nie sposób nie wspomnieć, a która
sprawia, że seria „Endgame” jest tak wyjątkowa, są wykreowani przez pisarzy
bohaterowie. Jak już wspomniałam wcześniej, każdego z nich mamy okazję dobrze
poznać, bowiem narracja jest prowadzona wielotorowo. Pisarze musieli więc stworzyć
na tyle wyróżniające się i dobrze skonstruowane postaci, by te nie myliły się
czytelnikowi. I choć rzeczywiście, z początku odbiorca może mieć problemy w
zorientowaniu się, kto jest kim, szybko one znikają. Każdy z bohaterów
wymyślonych przez pisarzy jest inny, ma swoje cechy charakterystyczne. W wielu
z nich możemy dostrzec dramatyczny konflikt wewnętrzny – kim są naprawdę?
Zwykłymi ludźmi – uczniami, rodzicami, czy może jednak mordercami. Inni za to
nie przejawiają żadnych skrupułów, zabijając z zimną krwią pozostałych Graczy
oraz niewinne ofiary. Mnie najbardziej przypadł do gustu duet Sary oraz Jago,
którzy wydawali się najbardziej rozdartymi bohaterami. Zaciekawiła mnie również
postać Shari, jednak nie kibicuję jej tak mocno. Za to prawdziwie negatywne
emocje wzbudził we mnie wojownik z Mongolii oraz jego żydowski kamrat. To
zdecydowanie godne najgorszych uczuć postaci, bezlitośni mordercy.
Wielkim plusem są moim zdaniem także opisane na kartach „Endgame.
Wezwania” wątki miłosne. Często zdarza się, że są one zbędne i spłycają odbiór
książek. Jednakże w przypadku recenzowanej powieści wcale tak nie jest! Wątki
miłosne, a nawet trójkąt, nie są irytujące ani dominujące w książce. Wręcz
przeciwnie – dodają bohaterom jeszcze większego tragizmu. Myślę, że zasługa tu
tego, iż „Endgame” wyszło spod pióra mężczyzn, nie ma więc miejsca na typowe
dla kobiet egzaltowane wyzwania miłosne czy opisy tego, jak on na nią spojrzał.
Wygląda na to, że o „Endgame. Wezwanie” mogłabym jeszcze
pisać i pisać, jednak nie chcę, by recenzja była przegadana. Chociaż po książce nie spodziewałam się zbyt
wiele dobrego, pochłonęła mnie ona całkowicie i świetnie się przy niej bawiłam!
Dzięki nieszablonowej fabule pełnej zwrotów akcji oraz wspaniale wykreowanym
bohaterom poczułam się, jakbym sama brała udział w Endgame. Ta książka nie
zostawi Was obojętnymi. Naprawdę polecam!
Ocena: 7/10 (bardzo dobra)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz