Hej, hej, Kochani!
W dzieciństwie byłam wielką fanką bajek Disneya, zresztą,
pozostaję nią do tego czasu. Muszę się jak najszybciej wybrać na „Piękną i
Bestię” – byliście? Polecacie? Kiedy dowiedziałam się, że istnieje książka,
która opiera się na motywach znanych z tej właśnie baśni, wiedziałam, że muszę
po nią sięgnąć. Kolejne entuzjastyczne, pełne pochwał recenzje blogerów tylko
zachęcały mnie do poznania „Dworu cierni i róż”, więc, gdy pojawiła się okazja,
szybko zapisałam się do book Touru. Czekałam i czekałam, aż w końcu książka do
mnie dotarła i mogłam zanurzyć się w świecie wykreowanym przez autorkę
bestsellerów, Sarę J. Mass. Jak wypadło moje pierwsze spotkanie z tak
zachwalaną pisarką?
Życie dziewiętnastoletniej Feyry legło w gruzach, gdy po
śmierci matki i bankructwie ojca musiała wziąć na swoje barki utrzymanie
rodziny. Od tej pory jej egzystencję wypełnia gorączkowe poszukiwanie jedzenia,
a jedynym promyczkiem szczęścia jest pełen namiętności związek z chłopakiem z
wioski oraz malowanie. Kiedy podczas jednego z polowań zabija napotkanego
wilka, nie spodziewa się nawet, że diametralnie odmieni to jej życie. Nieoczekiwanie na progu jej domu staje
przedstawiciel wrogiej człowiekowi rasy fae i wymusza na Feyrze udanie się wraz
z nim do magicznej krainy, Prythianu. Dziewczyna, nie mając wyboru, udaje się z
nim na dwór Wiosny. Wkrótce odkrywa, że świat, który dotąd znała nie jest taki
prosty, a od nienawiści do miłości jest krótka droga.
Przyznam szczerze, że czytając „Dwór cierni i róż” i mając w
pamięci tak bardzo entuzjastyczne recenzje innych blogerów, zastanawiała się,
czy czytam tę samą książkę, co oni. Powieść Sary J. Mass niesamowicie mnie
wymęczyła, zirytowała i niemal od początku czekałam, aż wreszcie ją skończę.
Zastanawiam się, czy gdyby nie to, że biorę udział w akcji, dobrnęłabym do
ostatniej strony. Naprawdę, już dawno tak nie rozczarowałam się jakąkolwiek
lekturą.
Pierwszym, co niesamowicie zirytowało mnie w „Dworze cierni
i róż” to bezbrzeżna nuda, wylewająca się z kart owej powieści. Uwierzcie mi,
że pierwsze czterysta stron nie dzieje się niemal nic godnego uwagi. Tak, jak,
czterysta stron! Akcja zawiązuje się powoli, rozwija się mozolnie i
niesamowicie męczy czytelnika! Uważam, że pisarka serwuje nam pierwszej klasy
wodolejstwo, skupiając się na nudnych, długich opisach, których nie
powstydziłby się sam Sienkiewicz oraz niewiele wnoszących scenkach rodzajowych.
A z drugiej strony, kiedy NARESZCIE zaczyna się coś dziać, Sarah J. Mass
zaczyna opisywać ją po łebkach i zbyt gna do przodu – jedyne interesujące
wydarzenia rozwlekają się na zaledwie stu stronach, podczas gdy nic niewnoszący
„wstęp” jest czterokrotnie dłuższy! Uważam, że „Dwór cierni i róż” jest zdecydowanie
zbyt długi, a całą akcję można by zamknąć w dwustu-trzystu stronach.
Kolejną wadą bestselleru Sary J. Mass jest wątek miłosny.
Szczerze mówiąc, czytając wszystkie te opinie dotyczące geniuszu książki,
spodziewałam się, że będzie to jednak coś więcej niż romans. No cóż,
przeliczyłam się. Ale ja nie mam nic do romansów, czasem trzeba przeczytać i
coś takiego. Tylko że, na Boga, to było takie durne, głupie i absolutnie
nieuzasadnione! Czy teraz w książkach jest naprawdę taka moda na bohaterki z
wyraźnym syndromem sztokholmskim, które zakochują się w facetach, którzy je
więżą, odseparowują od bliskich czy wreszcie gryzą/drapią? Nie mam nic
przeciwko wątkowi od nienawiści do miłości, ale czy choć raz nie może być on
dobrze poprowadzony? A nie nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, dziewczęta
stwierdzają, że już nie nienawidzą swojego oprawcy, lecz darzą go głębokim
uczuciem… To takie naiwne, wydaje mi się, że żeby się zakochać, trzeba najpierw
polubić daną osobę. Ale może Sarah J. Mass ma inną filozofię związków.
Rozczarowało mnie też, że miłość właściwie skłaniała do poświęceń tylko jedną
stronę (choć autorka uparcie starała się przekonać mnie, że tak nie jest).
Nie znoszę także bohaterów tej książki. Feyra była
niesamowicie irytująca i głupia. Jej zachowanie zdecydowanie nie cechowało się
konsekwencją, a decyzje nie wydawały mi się przemyślane. Irytowało mnie to, że
tak szybko zmienia swoje decyzje oraz swoje nastawienie do innych, a także to,
że była niesamowicie zaślepiona. Natomiast jej druga połówka, Tamlin, to postać
tak sztampowa, że nie da się jej obdarzyć pozytywnymi uczuciami. Jego rys
psychologiczny nie jest wcale pogłębiony, przez to książę Dworu Wiosny staje
się nudny i absolutnie nie można zrozumieć tak głębokiej miłości, jaką darzy go
Feyra. Jedynym światłkiem w tej beznadziejnej książce są postaci drugoplanowe –
Lucien i Rhys, którzy obdarzeni są jakąś wielowymiarowością, którzy wzbudzają
jakiekolwiek emocje. Mam nadzieję, że Tamlin szybko pójdzie w odstawkę i jego
miejsce zajmie któryś z tych fae.
Podsumowując, bardzo się rozczarowałam tak zachwalaną
książką. Znudziły mnie rozwlekle opisane wydarzenia, zmęczyły przydługawe
opisy. Nie poczułam sympatii do bohaterów. Na pewno nie będę sięgała po kolejny
tom tej historii, ale zastanawiam się, czy całkowicie przekreślać twórczość
pani Mass.
Ocena: 4/10 (może być)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz