Hej, hej, Kochani!
Choć w 2018 roku obiecałam sobie czytać bardziej ambitną
literaturę, wciąż lubię sięgnąć po odmóżdżające romanse, przy których po prostu
można sobie odpocząć. Ponieważ jednak niesamowicie irytują mnie schematy rodem
z „Domu nad rozlewiskiem” oraz bardzo
rozbudowane opisy erotyczne ala „Pięćdziesiąt twarzy Greya, najlepszą opcją
jest dla mnie czytanie powieści młodzieżowych. Choć często mają swoje wady,
lubię je odkrywać, dlatego z przyjemnością zapisałam się do book touru
organizowanego przez autorkę bloga Książkowy Świat, dzięki czemu miałam okazję
poznać debiut pisarki młodszej ode mnie, „Friendzone”. I choć książka wcale nie
była wybitna, pochłonęłam ją i spędziłam z nią naprawdę miłe chwile!
Griffin i Tatum znają się od dzieciństwa. Są najlepszymi
przyjaciółmi – takimi, na których można polegać w najgorszej nawet sytuacji
życiowej. Znają swoje zalety i wady, razem dzieli piękne i złe chwile. Oboje są
w zdawałoby się szczęśliwych wnioskach i w żadnym wypadku nie patrzą na siebie
jak na kobietę i na mężczyznę. A jednak… jedna chwila na balu maskowym sprawia,
że Tate uświadamia sobie, że kocha swojego przyjaciela, i to bynajmniej nie
miłością przyjacielską. Postanawia jednak walczyć ze swoimi uczuciami, bo
przecież Griffin ma dziewczynę, którą kocha. Czy jednak można wyprzeć to, co
się czuje? Czy rola przyjaciółki wystarczy dziewczynie?
Sięgając po książkę, nie spodziewałam się, że wywrze na mnie
aż takie wrażenie. Mogę być totalnie nieobiektywna w jej ocenie, ale cóż,
poniekąd w temacie friendzonu się orientuje, więc byłam ciekawa, jak takie
uczucie zostanie opisane. Zaopatrzyłam się w chusteczki i lampkę wina na
uspokojenie i zabrałam się za lekturę. Miałam jednak także lekkie obawy – sami wiecie,
jaka jest jakość trzech czwartych debiutów wydawanych na polskim rynku. „Friendzone”
pod tym względem niesamowicie mnie zaskoczył – oczywiście, miał mnóstwo wad,
jednak tak zaangażowałam się emocjonalnie w historię, że niemal ich nie
dostrzegałam, szybko przewracając karki, by jak najszybciej poznać zakończenie.
I dopiero teraz, po ochłonięciu z emocji, mogę opowiedzieć Wam, czy debiut
Sandry Nowaczyk rzeczywiście jest dobrą książką.
Wydaje mi się, że nie ma takiego elementu powieści, który
byłby jednostronnie dobry lub zły. Choć w czasie lektury na wiele rzeczy
przymykałam oko, to teraz dostrzegam je dużo wyraźniej. Pierwszą rzeczą, która
kuleje, jest konstrukcja bohaterów. O ile ci drugoplanowi rzeczywiście są
interesujący, budzący emocje, o tyle Griffin i Tate… Niestety, nie polubiłam
ich ani odrobinkę. Oboje zdawali się na siłę komplikować sobie życie i wyszukiwać
problemy. Tate, choć z początku wydawała mi się bohaterką, którą mogę obdarzyć sympatią,
później zaczęła mnie irytować. Była mocno niestabilna emocjonalnie, podejmowała idiotyczne i skrajnie
nieodpowiedzialne decyzje. Niestety, jej cechę stanowił także egoizm –
kierowała się właściwie jedynie własnym dobrem, nie zważając na emocje i
uczucia innych. I o ile całkowicie jestem w stanie zrozumieć jej zagubienie w
związku z relacjami z Griffinem i kiełkującym w niej uczuciu, o tyle mam
wrażenie, że jej czyny były przesadzone, nieadekwatne do skali problemu.
Natomiast Griffin… Ojejku, jak mnie ta postać
irytowała! Niezdecydowany idiota, który ranił wszystkich dookoła. Jego
rozdarcie między Pam a Tate było moim zdaniem strasznie na siłę. Zdawał sobie
sprawę z tego, co czuje do niego przyjaciółka, a jednocześnie dawał jej
nadzieję… Niby za nią tęsknił, ale nie robił nic, by ją odzyskać! W jego postępowaniu brakowało mi zdecydowania,
stanowczości – potrzebował prowadzenia za rączkę i podejmowania za niego
wszelkich decyzji. Myślę, że gdyby nie główne postaci, które okrutnie mnie
irytowały, „Friendzone” byłby dużo lepsza książką.
Nie do końca jestem też w stanie uwierzyć w uczucie pomiędzy
Griffinem a Tate. Wszystko zaczęło się tak nagle (pomińmy fakt, że dla mnie
sama scena na balu była okrutnie nielogiczna), bez żadnego umotywowania
psychologicznego. Zabrakło mi w ich
relacji przejawów, że faktycznie tej dwójce na sobie zależy. Szczerze mówiąc, nie
wierzyłam zarówno w ich miłość, jak i w przyjaźń – może dlatego, że oba te
uczucia opierały się jedynie na deklaracjach, a nie na czynach? Szkoda, że
autorka nie dała mi szansy na ujrzenie relacji pomiędzy Griffinem a Tate, może
wtedy łatwiej byłoby mi uwierzyć w to, co ich łączy.
„Friendzone” to książka dość gruba, która liczy sobie ponad
czterysta stron. Przyznam, że uważam, iż jest ciut rozciągnięta, wydłużona na
siłę. Momentami nużyły mnie opisy poszczególnych, mało ważnych sytuacji.
Niektóre wątki wydały mi się być dodane na siłę . Rozdarcie bohaterów było przegadane,
już nie mogłam się doczekać końca, gdyż zdawało mi się być ono opisane w sposób
bardzo monotonny. Choć, z drugiej strony muszę pochwalić Sandrę za to, że jej
debiutancki „Friendzone” nie opiera się jedynie na romansie. Pisarka
wprowadziła ciekawe wątki drugoplanowe – przeszłość rodzinna Griffina, wątek
siostry Tatum, Becki czy tajemnicza przeszłość Paige. Może to na nich należało
się skupić?
Debiut Sandry Nowaczyk napisany jest lekkim, prostym
językiem, który umożliwia naprawdę błyskawiczne zapoznanie się z lekturą. Młoda
pisarka z łatwością odwzorowuje język młodzieży. We „Friendzonie” dominują
kolokwializmy. Autorka nie przesadza z używaniem wulgaryzmów, co dla mnie jest
ogromną zaletą. W powieści można odnaleźć
wiele pięknych, poruszających serce cytatów. Bardzo ciekawym zabiegiem
zastosowanym przez Sandrę jest wplecienie znanych piosenek, które potęgują
uczucia bohaterów i pozwalają czytelnikowi na ich współodczuwanie.
Pomimo wad, „Friendzone” jest bardzo udanym debiutem. Wprost
nie mogę uwierzyć w to, że jego autorka jest młodsza ode mnie! Choć powieść ma
swoje niedopracowania, wciąga i angażuje emocjonalnie w historię. Może nie jest
to literatura wysokich lotów, jednak jeśli macie ochotę na coś lekkiego i
odmóżdżającego, sięgnijcie po książkę polskiej autorki!
Ocena: 6/10 (dobra)
Ksiązka bierze udział w wyzwaniach:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz