Hej, hej, Kochani!
Dzisiaj dzień szczególny dla każdego książkoholika! Ósmego
maja obchodzimy bowiem Światowy Dzień Bibliotek i Bibliotekarzy. Chcąc uczcić to cudowne święto (bo o
Międzynarodowym Dniu Książki zapomniałam, wstyd!), postanowiłam dziś
opowiedzieć Wam o tym, jaką rolę w moim życiu odgrywają BIBLIOTEKI.
Czytam właściwie od dziecka. Non stop. Pochłaniam książki.
Kończę jedną, zaczynam drugą. Ostatnie
kilka przedmaturalnych miesięcy było czasem, w którym przeczytałam najmniej od
czasów, gdy jako pięcio- czy sześcioletnie dziecko nauczyłam się składać
literki. Nigdy nie miałam okresów odejścia od książek, kochałam je całym
sercem. Dlatego moja mama, chyba chcąc uniknąć wydawania pieniędzy na tak
ogromne ilości książek, zabrała mnie do biblioteki i założyłyśmy mi kartę! Ach!
Jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! Tyle przygód przede mną!
Wydaje mi się, że dlatego, że moja przygoda z bibliotekami
zaczęła się tak szybko, nigdy nie miałam jej za gorszą formę zdobywania lektur.
Wręcz przeciwnie! Boże, gdybym ja miała kupować wszystkie książki, które
przeczytałam, to już dawno by mnie przysypały! A rodzice dawno by zbankrutowali…
Jako typowy krakowski centuś, wolę kupić książkę sprawdzoną, co do której mam
pewność, że mi się spodoba. Przyznam
się, że póki nie założyłam bloga, kupowałam bardzo malutko książek, prędzej je
dostawałam. Moim głównym źródłem zaopatrzenia były właśnie biblioteki –
wojewódzkie, szkolne, osiedlowe. One kształtowały mój gust czytelniczy, one
były miejscami, gdzie spędzałam godziny.
Uwielbiałam krążenie pomiędzy regałami, uwielbiałam
wyszukiwanie ładnych okładek, czytanie opisów i decydowanie się milion razy,
które książki tym razem przygarnąć. Albo rozmowy z paniami bibliotekarkami,
które nie do końca wszystko chciały mi pożyczać (pozdrawiam panią, która mimo
wszystko pozwoliła ośmioletniej dziewczynce na lekturę powieści o narkomance,
która morduje swoja babcię). Przyznam, że teraz nieco mi tego brakuje – bo przerzuciłam
się na rezerwowanie egzemplarzy i jedynie podejście do biurka po odbiór – choć ostatnio,
chcąc nieco poprawić sobie nastrój, zrobiłam sobie taki spacer i uwaga…
ZABRAŁAM PIĘĆ KSIĄŻEK! Kiedy ja je przeczytam, to nie wiem. Wydaje mi się
jednak, że teraz biblioteki stały się takim miejscem jak punkty odbioru – tylko
odbieramy swoje zamówione egzemplarze, nie wdając się w dyskusje, nie szukając
inspiracji. Szkoda! Trochę to odbiera tym miejscom duszę…
Moje związki z bibliotekami nie są bez winy. Nie zliczę, ile
razy przetrzymałam książkę, ile książek zgubiłam… A potem zawsze obawiałam się
iść i oddać. Moim rekordem było pięćdziesiąt złotych kary po dwóch latach
nieoddawania książki. Z jedną biblioteką z powodu zablokowania karty rozstałam
się na prawie pięć lat i powróciłam dopiero niedawno i to zupełnie przez
przypadek.
Moją ulubioną krakowską biblioteką jest Wojewódzka
Biblioteka Publiczna na Rajskiej. To miejsce kultowe wśród mieszkańców Krakowa.
Oprócz nieograniczonych niemal zasobów książek oferuje ona liczne zajęcia
kulturalne, wystawy, kluby dyskusyjne. Jest także miejscem, gdzie można w
spokoju się pouczyć, umówić na korepetycje czy nawet zjeść obiad! Jedyną jej
wadą jest duża anonimowośc czytelników. I kary za przetrzymanie, które
mobilizują do tego, by książki oddawać w terminie, w przeciwnym wypadku chyba
należałoby sprzedać nerkę.
Odkąd przeprosiłam się z moją osiedlowa biblioteką, jestem
jej fanką. To w niej krążę między regałami i szukam inspiracji. Jest dużo
spokojniej, ciszej, można chwilę porozmawiać z panią bibliotekarką. Jej zaletą jest także fakt, że nic się nie
stanie, jeśli parę dni przetrzyma się książkę – kara łatwo jest darowana. Ta filia jest połączona także z ogólnokrakowską siecią bibliotek, więc łatwo wyszukać interesujące pozycje.
W moim życiu zawsze ogromną rolę odgrywały biblioteki
szkolne. Będąc zwolnioną z wf spędzałam w nich tyyyleee czasu. Najmniej
pamiętam tę z podstawówki. Wydaje mi
się, że nie oferowała ona zbyt wielu książek, które mogłyby zainteresować
uczniów starszych klas, więc stosunkowo mało w niej pożyczałam. Ale, kiedy
jeszcze byłam na etapie nauczania początkowego, to właśnie pani Ania z
biblioteki zaproponowała mi twórczość Astrid Lindrgen, którą pokochałam i która
zachęciła mnie do kontynuowania przygód czytelniczych.
Najważniejszą biblioteką szkolną w moim życiu była ta w
gimnazjum. W pierwszej klasie prowadziła ją moja wychowawczyni… Wtedy było to
najważniejsze miejsce dla mojej klasy – to tam chodziło się zwalniać (a pani
Joanna bardzo chętnie puszczała do domu), przynosiło usprawiedliwienia czy
przychodziło prosić o wstawiennictwo u jakiegoś nauczyciela… To tam odbywały
się też spotkania redakcji szkolnej gazetki. Niestety, mam wrażenie, że była to
mało książkowa przestrzeń. Wszystko zmieniło się, gdy pojawiła się nowa
bibliotekarka – pani Paulina, jeden z najwspanialszych nauczycieli, jakich
spotkałam w swoim zyciu. To ona tchnęła życie w to miejsce, pozwalając je
całkowicie przejąć uczniom. Mnóstwo osób
stało się taką „bibliotekową paczką” – przychodziliśmy tam na każdej przerwie,
rozmawialiśmy, pijaliśmy robioną przez panią Paulinę herbatkę. A także…
pożyczaliśmy książki! Biblioteka przeszła całkowitą rewitalizację i wreszcie
było wiadomo, jakie pozycje właściwie w niej są! Pani Paulina cały czas starała
się zdobywać nowe pozycje – i wtedy większość moich lektur pochodziła właśnie
stamtąd. Moje najprzyjemniejsze gimnazjalne wspomnienia łączą się właśnie z
biblioteką, gdzie spędzałam przerwy i długie godziny wfu, rozmawiając z
najcudowniejszym pedagogiem na świecie.
Zupełnie inaczej
traktowałam licealną bibliotekę. Zacznijmy od tego, że trafiłam do niej chyba w
drugim półroczu pierwszej klasy, kiedy moja polonistka zadała pierwszą „dużą”
lekturę – ach, jakie to były piękne czasy. Na stałe miejsce to zagościło w moim
życiu w drugiej klasie. Zajęcia wychowania fizycznego wlepione pośrodku lekcji
zmuszały mnie i moje ówczesne przyjaciółki do spędzania tam tylu godzin. Wtedy zaczęłyśmy,
miast bezmyślnie siedzieć i się gapić w przestrzeń, pomagać w bibliotece.
Najciekawszym epizodem było chyba robienie inwentaryzacji i wielogodzinne
spisywanie numerów. To wtedy nauczyłam się prowadzić księgi biblioteczne,
wypełniać karty, a także ścierać kurz na półce dwa razy wyższej ode mnie!
Jeszcze inaczej spędzałam czas w klasie maturalnej. To tam usiłowałam się
uczyć, to tam odrabiałam zadania… Myślę, że bez biblioteki moje przygotowanie
do matury byłoby duuużo trudniejsze! Cieszyłam się także specjalnymi względami
pań bibliotekarek, które pozwalały czasem mi i moim znajomym siedzieć na zapleczu
czy wypożyczać zbyt wiele książek. Jedyne, czego żałuję, to że przeczytałam tak
mało książek stamtąd. Biblioteka była naprawdę cudownie wyposażona, pełna
nowości, jednak miałam tyle lektur, że zwyczajnie brakło mi czasu… SZKODA!
A jaką rolę w Waszym życiu odgrywają biblioteki? Odwiedzacie
je często? A może wolicie kupować własne egzemplarze? Jakie są Wasze ulubione
instytucje albo bibliotekarze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz