Hej, hej, Kochani!
Jak widzicie, postanowiłam maksymalnie wykorzystać czas
wakacji, póki jeszcze nie męczy mnie moja polonistka – nigdy nie mówcie przed
wakacjami, że chcecie iść na olimpiadę, NIGDY – na pozbycie się zaległości book
tourowych i recenzenckich. Już prawie odkopałam się z mojego stosika! Lubię
takie sposoby zdobywania książek, ponieważ zazwyczaj nie wiem, na co się piszę,
więc czytanie książki ma dla mnie posmak nowości i otwiera przede mną kolejne
literackie światy. Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją kolejnej powieści z
Book touru – „Ulubionych momentów” Adriany Popescu.
Layla i Tristan poznają się na imprezie, gdzie ona jest
fotografem. Już od pierwszej chwili pojawia się pomiędzy nimi niewytłumaczalna
więź, jednakże postanawiają zostać tylko przyjaciółmi - wszak oboje są w stałych związkach. Tylko,
że związki te nie są do końca zadawalające… Dziewczyna dusi się w relacji z
mężczyzną, który, choć wydaje się idealny, nie rozumie jej i nie pozwala jej
rozwinąć skrzydeł. Zrozumienie, wiarę we własne możliwości i chęć do spełniania
marzeń ofiarowuje jej właśnie nowopoznany mężczyzna. Czy więc Layla i Tristan
pozostaną jedynie przyjaciółmi? Czy taki układ pomiędzy kobietą a mężczyzną
jest w ogóle możliwy?
Z pozoru „Ulubione momenty” wydawały by się być powieścią,
która spełni wszystkie moje oczekiwania. Lubi książki, w których występuje
dobrze zarysowany wątek miłosny, które niosą ze sobą przesłanie i które dają
wiarę we własne możliwości. Jakie więc było moje zdumienie i jak bardzo czułam
się zawiedziona, gdy wraz z kolejnymi przewracanymi kartkami, powieść Adriany
Popescu budziła we mnie jedynie zdegustowanie i zmęczenie.
Pierwszą wadą powieści jest jej niezwykła wprost schematyczność
i przewidywalność. Niemal od początku do końca tej książki czułam się znudzona.
Już od pierwszych stron wiadomo było, w jakim kierunku potoczy się fabuła.
Nawet największa „tajemnica” powieści, czyli losy enigmatycznej Helen, była dla
mnie tak oczywista, że jedynie irytowałam się tym, jak trudno bohaterom wpaść
na jej rozwiązanie. Również kreacja bohaterów oparta była na schemacie –
nieśmiała, zahukana główna bohaterka, chłopak - słodziak, w którym się
zakochuje, beznadziejny partner, roztrzepana przyjaciółka. Chciałoby się
zaśpiewać wraz z Marylą Rodowicz – „Ale to już było…”.
Choć bohaterowie byli schematyczni, to jednak zdołali mnie niesamowicie
zirytować. Zacznijmy od Layli – głównej bohaterki, z którą, zdaje się,
czytelniczka miała się utożsamiać. Jest to typ osoby, na które mam alergię.
Zdecydowanie zbyt wiele myślała, analizowała, nadinterpretowała. Godziła się na
byle co, choć mogła sięgnąć po znaczni więcej. Była potwornie bierna,
akceptowała bylejakość swojego życia i nie robiła nic, by spełniać swoje
marzenia. A jej monologi wewnętrzne były tak głupie i męczące, że sama
podziwiam siebie, że przez nie przebrnęłam. Irytował mnie również Tristan – za bardzo
wszystko mącił i komplikował. Nie przypadł mi do gustu także partner Layli,
Olivier. Uważam, że kreując tę postać, autorka w zbyt wielkim stopniu bazowała
na stereotypach i stworzyła nierzeczywistego bohatera, egoistycznego dupka,
który wzbudza w czytelniku jedynie negatywne odczucia. Przyznam szczerze, że
zastanawiałam się, czemu Layla nie rzuciła swojego ukochanego i nie zaczęła
nowego życia. Jeśli więc Adriana Popescu chciała ukazać konflikt pomiędzy budzącymi
się uczuciami do przyjaciela a miłością do partnera, to zdecydowanie jej to nie
wyszło!
Dodatkowo, absolutnie irytowała mnie głupota, jaka płynie z
tej książki. Aż boli fakt, że po takie pozycje sięgają dziewczyny kształtujące
swoje spojrzenie na życie i na związki. Pierwszym krzywdzącym faktem, jaki
odnotowałam, było krzywdzące ukazanie przyjaźni damsko-męskiej. Żeby było
jasne, ja też nie jestem zwolenniczką tej idei, uważam, że prędzej czy później
któraś strona zacznie chcieć czegoś więcej, jednak… Powiedzmy sobie szczerze –
relacja Tristana i Layli nigdy nie była przyjaźnią. Od początku obecne w niej
było wzajemne pożądanie. Szkoda więc, że powieść, która w założeniach ma
opowiadać właśnie o przyjaźni, ukazuje, że nie może istnieć układ damsko-męski
bez pociągu seksualnego. Irytowały mnie także refleksje na temat związków. Otóż,
zdaniem autorki, każda relacja się wypala, później ludzie są ze sobą jedynie z
wygody i nie muszą się o siebie starać, a pomiędzy nich wkrada się nuda, niezrozumienie
i wzajemne niszczenie sobie życia. Choć moje związkowe doświadczenia nie są
zbyt przyjemne, to jednak patrząc na przykład chociażby moich rodziców, muszę
się nie zgodzić. Uważam, że choć w każdym związku są lepsze i gorsze chwile, to
miłość polega właśnie na tym, że się przy drugiej osobie jest, że się ją
wspiera i chce się dla niej wszystkiego, co najlepsze.
Podsumowując, żałuję, że przeczytałam „Ulubione momenty”.
Była to lektura nijaka, nudna i dłużąca się. Od początku irytowała mnie
przewidywalna fabuła oraz schematyczni bohaterowie. Autorka wplotła w powieść
mnóstwo idiotycznych przemyśleń na temat relacji damsko-męskich, a w co drugiej
linijce głównej bohaterce w brzuchu latały motyle i świerszcze – zdecydowanie odradzam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz