Hej, hej, Kochani!
Jak może wiecie, jestem ogromną fanką twórczości Colleen
Hoover. Jej książki rozrywają moje serce na kawałeczki, zamieniają mnie w
emocjonalną galaretę i wywołują miliony łez. Choć wiem, że nie jest to
arcydzieło literatury, to jej dzieła trafiają w moje serce i po zakończeniu
jednej nie mogę się doczekać momentu, aż zacznę kolejną! Tym razem, dzięki
udziałowi w book tourze, którzy zorganizowała Little Black, mogłam poznać
najnowsze dzieło autorki – „November 9”. Książka pokonała naprawdę długą drogę,
nim do mnie dotarła, kilka razy zawracała, a poczta polska uparcie twierdziła,
że mój adres jest błędny. Sami więc rozumiecie, jak bardzo cieszyłam się, gdy
mogłam wreszcie rozpocząć lekturę!
Fallon i Ben poznają się dziewiątego listopada. Dla obojga
jest to data wiążąca się z traumatycznymi doświadczeniami. Oboje są zagubieni w
życiu, więc, aby się nie ograniczać, postanawiają nie utrzymywać dalszej
znajomości. Fallon ma w planach wziąć udział w przesłuchaniach na Broadwayu, a
aspirujący pisarz Ben powinien w końcu napisać swoją powieść. Ich fascynacja
jest jednak zbyt silna, by móc o sobie zapomnieć. Ben i Fallon postanawiają
spotykać się raz w roku, właśnie dziewiątego listopada, aż przez pięć lat. Po
upływie tego czasu mają podjąć decyzję, co dalej będzie z ich relacją.
„November 9” nie przekonalo mnie do siebie już od samego
początku. Od razu skojarzyło mi się ze słynną książką Davida Nichollsa „Jeden
dzień”, której co prawda nie poznałam, jednak nie lubię, gdy autorzy inspirują
się sobą aż do tego stopnia. Poza tym, uważam, że miłość, relacja, to trwanie
ze sobą w codzienności, dlatego nie sądziłam, że będę potrafiła uwierzyć w ten
romans. I, tak jak się spodziewałam, „November 9” nie wywarło na mnie takiego
wrażenia, jak genialne „Maybe someday” czy przewspaniałe „Ugly Love”, jednak
miło mi się je czytało, a nawet uroniłam kilka łez.
Jak wiecie z moich poprzednich recenzji, styl pani Hoover
idealnie trafia w moje serduszko! Nie wiem, jak ona to robi, ale za każdym
razem, gdy czytam coś jej autorstwa, mam gulę w gardle i potrzebuję chusteczek…
Po raz kolejny, za sprawą „November 9” popadłam w rozpacz, bo historia była tak
smutna, tak poruszająca i tak cholernie niesprawiedliwa… Tak jak bohaterów
bolały mnie rozstania, nieporozumienia, jakie między nimi zaszły i cały
tragiczny wymiar historii. Oj, tak, Colleen Hoover potrafi w niesamowity sposób
igrać moimi uczuciami.
Na uwagę zasługują także cytaty, jakie można znaleźć na
kartach książki. Kilka z nich nawet sobie zapisałam i powiesiłam nad łóżkiem.
Zresztą, sami zobaczcie:
„Nigdy nie uda ci się odnaleźć siebie, jeśli zatracisz się w drugiej osobie.”
„Ludzie chcą na ciebie patrzeć. Uwierz mi, w końcu jestem jednym z nich. Ale wszystko w tobie krzyczy: „Odwróć wzrok!”, więc nic dziwnego, że wszyscy to robią. Jedyną osobą, która przejmuje się Twoimi bliznami, jesteś Ty”
„Łatwo się zakochać, Ben. O wiele trudniej się odkochać.”
„Jeśli ludzie się z ciebie śmieją, to znaczy, że wystawiasz się na ryzyko bycia wyśmianym. Niewiele osób stać na taką odwagę”.
Niezwykle bliski mi i poruszjący wątek zawarła w „November
9” Colleen Hoover. Zresztą, w niemal każdej z jej książek jestem w stanie
odnaleźć chociaż cząsteczkę siebie. Tym razem autorka opisała próby walki z
kompleksami, ale nie z takimi wiecie, jestem za gruba, czy mam krzywy nos. W
wyniku wypadku główna bohaterka książki została oszpecona i stara się ukryć to
przed światem. Colleen Hoover ukazuje, że blizny to nie wszystko i że pod nimi
może kryć się prawdziwe piękno. Ukazuje, że często nasze defekty tkwią tylko w
naszej głowie, a ludzie widzą je, bo patrzą na nas naszymi oczami. Dlatego,
dziewczyny, proszę Was – uwierzcie, że jesteście piękne! Bo jesteście!
Pozwólcie innym to zauważyć!
Niestety, nie wszystko
w „November 9” przypadło mi do gustu. Na pewno mój odbiór zepsuła
infantylność i zażenowanie, jakie czułam przy niektórych fragmentach. Dość
powiedzieć, że w pewnym momencie mamy opis korzystania z toalety… Nie wiem
doprawdy, skąd ostatnio ta moda!
Nie przypadli mi do gustu również bohaterowie. Nieco
przypominali mi główne postaci z prawie nagrodzonego Oscarem za najlepszy film
„La la Land”. Oboje byli tak skupieni na sobie, na swoich planach, że nie
dostrzegali potrzeb drugiej osoby. Mistrzynią była w tym zwłaszcza Fallon,
która niesamowicie mnie irytowała! Podejmowała nieracjonalne decyzje, a później
była zła, kiedy musiała ponieść ich konsekwencje! Nie do końca przekonała mnie
również koncepcja uczucia między dwoma obcymi sobie osobami, które spędzają ze
sobą jedynie jeden dzień,a żyją jedynie wyobrażeniami o sobie.
Mimo wszystko, „November 9” podobało mi się. Może nie była
to książka tak wspaniała, jak „Ugly Love” czy „Maybe someday”, jednak miała w
sobie to coś. Polecam ją wszystkim fanom twórczości Colleen Hoover!
Ocena: 7/10
(+2,3 cm)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz