Hej, hej, Kochani!
Jesienią ubiegłego roku na moim blogu ukazały się recenzje
dwóch niesamowitych książek autorstwa Amy Harmon, które szturmem zdobyły moje
serce. Jedna z nich, „Prawo Mojżesza”, znalazła się nawet w zestawieniu
piętnastu najlepszych książek roku 2016. Dlatego, kiedy usłyszałam o
zbliżającej się premierze „Making faces” byłam niezwykle podekscytowana i nie
mogłam się doczekać, aż autorka po raz kolejny rozbije moje serce. Czy tak się
stało? Zobaczcie sami!
Fern Taylor, córka pastora, od lat kocha się w przystojnym
Ambrose’ie Youngu. Niestety, nie ma u niego żadnych szans. Chłopak, niezwykle
uzdolniony zapaśnik, jest rozrywany przez stadko wielbicielek, ładniejszych i
bardziej pewnych siebie niż Fern. Dziewczyna pogrąża się więc w świecie
książkowych romansów i marzeń o obiekcie swych westchnień. Codzienność dzieli
ze swoim niepełnosprawnym kuzynem, Baileyem. Jej świat zmienia się, gdy 11
września 2001 roku Al-Kaida atakuje WTC. Ukochany Ambrose idzie na wojnę, a
kiedy wraca, jest zupełnie innym człowiekiem.
„Making faces” nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jakie
chciałam. O ile siłą „Prawa Mojżesza” była jej nieszablonowość, tak czytając
najnowszą powieść Amy Harmon odnosiłam wrażenie, że to już było –
niepełnosprawny przyjaciel, walka dziewczyny o odwzajemnienie uczuć, zamknięty
w sobie mężczyzna o traumatycznej przeszłości. Mam wrażenie, że w tej książce
autorka użyła mnóstwa kasowych motywów, tworząc mieszankę, która powinna z
czytelnika wycisnąć łzy.
Wielką wadą tej książki są dla mnie jej bohaterowie. Gdy
poznałam Fern, byłam pewna, że ją pokocham – w końcu bardzo przypomina mi mnie.
Jest wielką romantyczką, troskliwie opiekuje się kuzynem, ma kompleksy, jest
głęboko wierzącą chrześcijanką. A jednak, gdzieś w połowie książki zaczął mnie
irytować jej romantyzm. Bo ja tak bardzo nie lubię dziewczyn, które narzucają
się facetom, które liczą, że ich miłość wystarczy za oboje. A jeszcze bardziej
nie lubię, gdy autorki promują taką formę uczucia. Wydaje mi się, że jest to
strasznie krzywdzące dla nas, romantyczek, wierzących w miłość, bo potem
pakujemy się w patologiczne relacje, wierząc, że pewnego dnia obiekt naszych
westchnień nas zauważy. Dlatego przekreśliłam postać Fern, zaliczając ją do
postaci, które kochają za bardzo. Zdaje mi się również, że jej postać jest zbyt
wyidealizowana, przez co trudno się z nią utożsamić. Mojej sympatii nie zbudził
także fakt, że ulubioną pisarką bohaterki jest nielubiana przeze mnie Nora
Roberts. Na pewno na tle swojej partnerki dużo lepiej wypada Amborse. Zdaje mi
się, że Amy Harmon ma wielki talent do tworzenia postaci męskich, wiarygodnych,
silnych, pomimo poturbowania przez Zycie. Natomiast nie do końca wiem, co
sądzić o trzecim z głównych bohaterów – Baileyu. Oczywiście, obdarzyłam go
bardzo ciepłymi uczuciami, jednak wydaje mi się, że jedynym celem wykreowania
go było wzbudzenie w czytelniku łez.
Nieco niepokoi mnie naiwność tej książki. Jak „Prawo
Mojżesza” czy „Pieśń Dawida” przedstawiały czytelnikowi obraz miłości
dojrzewającej czy dojrzałej, tak „Making faces” zawodzi. Sceny erotyczne między
bohaterami były napisane w sposób tak ckliwy, że wybuchałam śmiechem. Jakoś to
przesadzone było…
Mimo tych dwóch wad, nie mogę całkowicie przekreślić „Making
faces”, przede wszystkim ze względu na wielką mądrość, jaką ta ksiażka
przekazuje. Uczy, że piękno tkwi w oku patrzącego, że charakter jest ponad
urodą. Uczy, że warto kochać i otwierać się na miłość. Chcąc nie chcąc, muszę
przyznać, że zaangażowałam się emocjonalnie w historię Fern i Ambrose’a, a
czytając ostatnie strony, miałam łzy w oczach.
Nie żałuję, że przeczytałam „Making faces”, jednak nieco
smutno mi, że książka ta nie spełniła wszystkich moich oczekiwań. Czy warto?
Jeśli lubicie romanse w stylu Young adult – myślę, że tak!
Ocena: 6/10 (dobra)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
(autor na "H")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz