Strony

czwartek, 18 sierpnia 2016

(82) "Czas pokaże" Anna Ficner-Ognowska

Hej, hej, Kochani!
Nawet nie wiecie, jak bardzo jest mi smutno, kiedy piszę tę recenzję. Albo inaczej. Jak wiele radości mi to sprawia, ale jednocześnie tak bardzo nie chcę tego robić. Kilka lat temu, tuż przed wakacjami sięgęłam po literacki debiut Anny Ficner-Ogonowskiej „Alibi na szczęście”. Zakochałam się w historii trudnej miłości Hani i Mikołaja, namiętnie pochlaniałam kolejne tomy. Choć już wtedy zauważyłam skłonności autorki do zbytniego lania wody, dobra historia i ciekawi bohaterowie sprawiały, że nie zwracałam na to aż tak dużej uwagi. Z ogromną radością przyjęłam więc wiadomość, że Pani Ania wydaje kolejną powieść i nawet kolejne negatywne recenzje nie osłabiły mojego entuzjazmu. Korzystając z wakacji (książka jest niezwykle gruba, co uniemożliwia mi podróżowanie z nią MPK) sięgnęłam po „Czas pokaże” i niestety, jedyne, co czas spędzony na lekturze mi pokazał to to, że niepotrzebnie i nadaremno ścięto kilka drzewek…


Julka jest studentką psychologii. Mieszka razem z mamą, utrzymuje częste kontakty z rodziną,która, niestety ma na nią zły wpływ. Jest cicha i nieśmiała, boi  się wyrazić swoje zdanie. Przyjaźni się z perfekcyjną i idealną Nelą, chodzi na wolontariat do szpitala. Całe jej życie zmienia się, gdy obdarza uczuciem starszego od siebie, dojrzałego mężczyznę, dodatkowo rozwodnika i ojca.

Książka Pani Anny jest tak niesamowicie, niesamowicie nudna, że aż podziwiam ją za to, jak można napisać ponad siedemset stron książki o niczym – bo cała, niezbyt skomplikowana fabuła spokojnie zmieściłaby się w trzystu stronach. Zamiast miłej, skondensowanej akcji mamy do czynienia z nużącymi, męczącymi opisami: Julka wstaje, Julka idzie na uczelnię, Julka sprząta, Julka obiera ziemniaki, Julka je… Czytałam pierwsze dwieście stron, na których nie działo się nic, NIC, nic! Obiadki niedzielne, sobotnie sprzątanie, piątkowa praca u „burdelarzy”, poniedziałkowe odwiedziny w szpitalu, obiadki niedzielne… Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, o co właściwie chodzi, jaki był cel napisania tej książki. Dopiero na stronie 190 zaczyna się jakikolwiek wątek miłosny (powieść to romans, nie uważam wcale, że książka jest zła, jeśli nie ma w niej wątku miłosnego), ale jeśli myślicie, że to sprawi, że w książce zacznie się coś dziać, to… SIĘ MYLICIE!

Wątek miłosny jest tak beznadziejnie, beznadziejnie głupi, że to aż boli. Oczywiście, uwierzcie mi, nie mam nic do tego, że młoda dziewczyna zakochuje się w starszym mężczyźnie, ba, uważam to za coś normalnego. Rozumiem też rozterki wierzącej katoliczki związane z miłością do rozwodnika. Ale tego, co robi Julka zupełnie nie rozumiem. Ona jest taka nielogiczna, taka głupia, tak niesamowicie zapatrzona w siebie! Na siłę wymyśla sobie problemy i przeszkody na drodze do szczęścia z Łukaszem, a kiedy już je sobie wymyśli... (przykładowa sytuacja – jej ukochany, ORDYNATOR ODZIAŁU ONKOLOGII DZIECIĘCEJ, po ciężkim dniu pracy dzwoni do niej, porozmawiać, a ona ma focha, bo: „jego głos jest smutny i jakby obcy...”, albo jeszcze lepiej, zabrania mu się do siebie odzywać, a potem jest zła, że się nie odzywa). Książki Pani Anny są przepełnione są jakąś niezwykłą wiarą w mężczyzn, którzy znoszą niesamowite męki ze swoimi niezdecydowanymi partnerkami (zarówno Łukasz z „Czas pokaże” jak i Mikołaj z trylogii o szczęściu), przy czym doktora Kochanowskiego jeszcze mniej rozumiem – jest przecież dojrzałym, rozsądnym mężczyzną.

Nie znoszę też bohaterów tej książki! Oni są tacy, tacy okropni! Zacznę może od naszej heroiny – Julki. Nigdy chyba tak bardzo nie nie lubiłam głównej bohaterki książki. Studentka psychologii zachowuje się cały czas jak rozkapryszone dziecko, podejmuje irracjonalne i głupie decyzje. Obraża się o byle co i ma tendencje do psychicznego samobiczowania. I to chyba męczy najbardziej. Julka pozwala się wykorzystywać swojej rodzinie, pozwala na niemiłe komentarze względem siebie. Wszystkie negatywne emocje tłumi w sobie. Jest to może pewien sposób na radzenie sobie, jednak w momencie, gdy siedzimy w głowie Julki i musimy przez większość książek czytać o tym, jaka ona jest biedna, nieszczęśliwa, nikt jej nie kocha, nikt jej nie rozumie, a ona by chciała im coś powiedzieć, ale się boi… Mamy ochotę potrząsnąć mocno tą dziewczyną i niemal modlimy się o to, by w końcu powiedziała to, co myśli, a autorka nie katowała nas po raz milionowy tymi samymi nudymi narzekaniami. Kolejną bohaterką, którą, chyba w odróżnieniu od większości czytelników, za każdym razem jak się pojawiała, doprowadzała mnie do białej gorączki była ciotka Marianna. To nie jest ta „wredna paskudna ciotka” (która przynajmniej wnosiła odrobinę życia do tej miałkiej, nijakiej i nikomu niepotrzebnej powieści), o której można przeczytać w opisie. Pani Anna ma tendencje do tworzenia idealnych słodkopierdzących bohaterek, najczęściej starszych pań, rozkwilających się nad naszymi nieporadnymi życiowo herionami… Ciotka Marianna jest niemal dokładną kopią pani Irenki z „Alibi na szczęście”, z tym, że jeszcze bardziej wkurzającą, bo nigdy nic złego swojej Juleczce nie powie, a czasem, myślę, że nawet z miłości mogłaby nią potrząsnąć i zmobilizować do zrobienia czegoś ze swoim życiem.

Mogłabym jeszcze pisać i pisać o wadach tej książki, bo ich jest naprawdę bardzo dużo. Mogłabym analizować inne beznadziejnie wykreowane postaci, zżymać się na relatywizm moralny bohaterów (ksiądz, który namawia siostrę do życia w grzechu? Naprawdę?), ale ta recenzja i tak jest chyba najdłużsżą, jaką do tej pory napisałam (mam nadzieję, ze nie tak jak w przypadku książki Pani Anny jest ona miałka i bez sensu). Może na koniec powiem coś dobrego o tej książce? Wydaje mi się, że gdyby zostawić jej 1/3, byłby to bardzo przyjemny romans, bo historia jest naprawdę ciekawa, niestety, rozeszła się wśród narzekania Julci, nudnych opisów obiadków i innych posiłków. Jedyny powód, dla jakiego warto przeczytać tę książkę jest cytat z jednego z ostatnich rozdziałów: „Góra prania nie potrafi się obrazić i nikt jeszcze nie widział, żeby brudne okna płakały nas swoim losem, więc nie maż się, bądź jak słońce, które co rano pomału musi odważnie przebijać się przez mrok”. Ale ja Wam go już zacytowałam, więc nie musicie się męczyć z resztą tej pozycji.

Jestem załamana tym, że jedna z moich ulubionych pisarek napsiała tak beznadziejną i miałką książkę o niczym. Jest mi smutno, że tyle papieru poszło na wydrukowanie takiej ilości tekstu o obiadkach i „jaka ja jestem nieszczęśliwa”. A najbardziej boli, że fajnie zapowiadająca się historia miłosna przepadła w dłużyznach fabularnych i nudnych opisach.

Ocena: 3/10 (słaba)

Książka bierze udział w wyzwaniach:





Jeszcze raz przypominam i serdecznie zachęcam do udziału w konkursie!

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz