Hej, hej, Kochani!
Na początku tego postu chciałabym serdecznie przeprosić za
to, jak długo milczałam. W moim życiu działo się teraz tyle pięknych,
wspaniałych rzeczy, że nie miałam ani chwili na to, żeby siąść i naskrobać dla
Was parę słów o książce. Nie jestem też pewna, czy jeszcze chcę to robić, ale
póki co – wracam. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o powieści jednej z moich
ukochanych autorek, Niny Reichter. Twórczość tej autorki zawsze dawała mi całe
morze przyjemności i sprzecznych emocji, mimo, że byłam świadoma jej różnych
wad. Niestety, w przypadku najnowszej powieści autorki spotkało mnie ogromne
rozczarowanie.
UWAGA! W DALSZEJ CZĘŚCI RECENZJI ZNAJDUJĄ SIĘ SPOILERY DO „LOVE
LINE”
Pomimo tego, że Bethany i Matthew darzą się uczuciem, los
nie daje im być razem. Przekonany, że wkrótce zostanie ojcem, mężczyzna
oświadcza się swojej partnerce, która zrobi wszystko, by zatrzymać go przy
sobie. Beth natomiast po uzyskaniu awansu stara się odbudować swoją rodzinę –
daje mężowi drugą szansę. Jednak uczucia między tą dwójką wciąż nie wygasły.
Czy wspólny wyjazd do Los Angeles sprawi, że pozwolą sobie być szczęśliwymi?
W recenzji „Love line” zachwycałam się, że książka pomimo
jednoznacznie wyglądającej okładki i wiele sugerującego tytułu nie jest jedynie
pustym romansem. Niesamowicie przypadły mi do gustu refleksje dotyczące współczesnego świata czy
relacji damsko-męskich. Uznałam tamtą książkę za bardzo dojrzałą i niebanalną.
Niestety, poziom kontynuacji jest drastycznie niższy. Tym razem mamy do
czynienia z czystej krwi romansidłem, które niesamowicie męczy odbiorcę.
Pierwszą wadą „Love line” są bohaterowie. Dawno nie
spotkałam tak irytujących postaci. Beth i Matthew to dorośli ludzie, którzy zachwoują
się jak dzieci. Nie potrafią wprost powiedzieć sobie o swoich uczuciach, wciąż
się samobiczują i nie potrafią podjąć racjonalnych decyzji. Są niezwykle bierni
i nie chcą zawalczyć o własne szczęście. Wydaje mi się, że autorka nieco odleciała,
chcąc kreując ich na nieszczęsnych kochanków – tak naprawdę Beth i Matthew
cierpią na własne życzenie, a większość problemów kreują sami. Niestety, to
chyba jedna z największych wad powieści romantycznych – postaci zamiast
rozwiązać swoje problemy przez rozmowę, co jest chyba naturalne, wolą piętrzyć
sobie kłody pod nogami. Jako czytelniczkę niesamowicie mnie to irytuje. Postaci
drugoplanowe były mdłe i schematyczne – albo jednoznacznie dobre, albo
jednoznacznie złe.
Fabuła „Love Line II” jest przeciągnięta do granic
możliwości. Kiedy skończyłam czytać pierwszy tom, bardzo się cieszyłam, że
autorka planuje kontynuację, jednak teraz wiem, że była ona kompletnie zbędna.
Autorka niezbyt chyba miała pomysł, jak przedstawić dalsze losy swoich
bohaterów. Książka, choć jest o połowę cieńsza od swej poprzedniczki, nuży.
Nina Reichter podsuwa swoim bohaterom coraz to nowe problemy – niestety,
najczęściej kompletnie absurdalne, a potem je wyolbrzymia do granic możliwości.
Spiętrzenie komplikacji, z jakimi muszą mierzyć się Matt i Beth jest wręcz
śmieszne, przez co ciężko zaangażować się emocjonalnie to tę historię miłosną.
I tak, jak pierwszy tom pochłonęłam chyba w tydzień, pomimo że w tym samym
czasie zdawałam maturę, tak lektura tej dużo cieńszej powieści zajęła mi dużo
więcej czasu.
Jedynym, co ratuje książkę w moich oczach jest styl. Uważam,
że Nina Reichter bardzo sprawnie posługuje się piórem. Z delikatnością i
empatią opisuje uczucia. W sposób bardzo plastyczny prowadzi opisy przestrzeni
czy okoliczności. Jej język jest lekko ironiczny, zabawny, a także po prostu
piękny. Zdecydowanie to on sprawił, że dałam radę przebrnąć przez powieść,
pomimo niezbyt udanej fabuły.
Reasumując, zdecydowanie nie polecam drugiego tomu „Love
line”. Choć wciąż to książka Niny Reichter, która zdecydowanie umie pisać
dobrze, jest to powieść bardzo nijaka i niezapadająca w pamięć. Jej fabuła jest
nudna i rozciągnięta do granic możliwości, a postaci cały czas irytują. Szkoda,
że tak dobrą powieść spotkała tak zła kontynuacja!
Ocena: 5/10 (przeciętna)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz