Strony

piątek, 14 września 2018

JESTEM WSTRĘTNYM HEJTEREM - czyli o krytyce książek i wybijaniu się na hejcie


Hej, hej, Kochani!

Tekst stanowi polemikę z filmikiem Made by Caroline pt. „HEJT DLA HEJTU & HIPOKRYZJA // Czemu to robisz?”

Nie tak dawno na polskim booktubie rozgorzała (gówno)burza na temat krytyki książek, nazwanej przez jedną z czołowych polskich twórczyń „hejtem dla hejtu”. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że filmik został poprzedzony niesamowicie krytyczną recenzją  autorstwa pewnego niezwykle popularnego duetu. Filmik ten niesamowicie mnie zniesmaczył, ale też zmusił do refleksji na temat krytyki książek.




U mnie na blogu znajdziecie różne recenzje – niesamowicie pozytywne, umiarkowane – pokazujące zarówno zalety jak i wady, jak i te silnie negatywne. Jestem osobą dość szczerą i ekspresyjną, dlatego moje opinie są emocjonalne i często wpadam w skrajności. Jeśli zachwalam, to z pełnym przekonaniem – jeśli krytykuję, często mieszam książkę z błotem i nie zostawiam na niej suchej nitki. Zawsze staram się jednak być po prostu szczera – ze sobą i z Wami. Niestety, dzięki wspomnianemu filmikowi i dyskusji w komentarzach dowiedziałam się naprawdę szokujących rzeczy – i tak, jak w tytlue: jestem hejterem, nie mam empatii i lecę tylko na kliki i wyświetlenia. 


Zacznijmy od tego – dlaczego w ogóle w przypadku krytyki książki mówimy o hejcie? Może ja źle rozumiem to słowo, jednak dla mnie hejt oznacza niekonstruktywna krytykę bez względu na wartość treści. To atak dla samego ataku, dla satysfakcji bycia wyżej i urażenia kogoś (czegoś). Powstaje więc pytanie, czy w kontekście RECENZJI można w ogóle używać tego słowa. Moim zdaniem – zdecydowanie nie. Recenzent, przed wyrażeniem swojej opinii , czyta książkę, obcuje z nią i ma okazję wyrobić sobie zdanie. Nie jest to nigdy (a przynajmniej nie powinna być, jeśli mówimy o poważnych blogerach czy recenzentach)  krytyka niepoparta własnym doświadczeniem czytelniczym, odczuciami związanymi ze stylem, fabułą, kreacją bohaterów. Na litość boską, każdy czytelnik wie, co czytał, co go zachwyciło, a co poirytowało. Dlaczego więc mamy nie mówić o książce, że jest gunwem, jeśli tym gunwem jest, a my potrafimy to wykazać.


Możliwe, że problem dla co poniektórych przeciwników krytyki książek, którzy z łatwością szafują określeniami typu: „hejt dla hejtu” czy „hipokryzja!!!111oneoneone”  jest język, jakiego używają blogerzy, tworząc swoje krytyczne opinie. I tutaj zdania są podzielone, ja także nie mam jednego konkretnego zdania. Niektórzy recenzenci stawiają na jasny, pozbawiony emocji przekaz, będący wyliczeniem wad książki. Jednak, nie oszukujmy się, nawet bloger jest człowiekiem i czasem ponoszą go emocje. Zwłaszcza w przypadku beznadziejnej lektury, która kosztowała go czas, cierpliwość i często wiarę w literaturę. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu może dać upust swym odczuciom związanym z jakże wybitym dziełem literackim, które właśnie zakończył, wtedy pisze to, co mu w duszy gra. Często w recenzjach negatywnych pojawiają się wulgaryzmy, często poirytowany twórca pisze wprost – pod żadnym pozorem nie czytajcie, to nie powinno zostać wydane, a drzewa w Amazonii płaczą, ta książka nadaje się tylko na podpałkę. Są to ostre słowa. Może czasem nawet przesadzone. Mimo to moim zdaniem nawet taka forma krytyki książek nie zasługuje jeszcze na miano hejtu. Mało który recenzent pozwala sobie tylko na rzucanie takimi ogólnikami bez popracia swojej opinii cytatami z książki, opisem kreacji świata przedstawionego czy chociaż zwróceniu uwagi na największe wady książki. Zastanawiając się, dlaczego blogerzy książkowi często w krytycznych opiniach rzucają przysłowiowym mięsem, musimy pamiętać, że ich zadaniem jest wpłynąć na swoich czytelników i w jakiś sposób wykształtować ich gust czytelniczy, zachęcić lub zniechęcić do sięgnięcia po jakąś pozycję. Przyznajcie sami, że takie słownictwo dużo bardziej oddziałuje na czytelnika.


Pojawia się także pytanie – PO CO W OGÓLE dodawać krytyczne recenzje. Łatwo byłoby stwierdzić, że ci podli, źli blogerzy robią to tylko dlatego, że chcą mieć wyświetlenia – a powszechnie wiadomo, że krytyka działa jak największy clickbait i generuje wspaniałe statystyki (a czy dla blogera jest coś ważniejszego, niż statystyki?).  Wspominana już przeze mnie vlogerka insynuuje, jakobyśmy specjalnie brali się za lekturę złych książek, by podnieść sobie zasięgi…. Żeby to było takie proste, to ja bym nic, tylko czytała moje znienawidzone erotyki i codziennie wstawiła jakąś krytyczną recenzję, wtedy już dawno byłabym milionerką, królową blogosfery i Bóg wie co jeszcze. Tymczasem powodów, dla których recenzje krytyczne, przynajmniej u mnie, na Nieuleczalnym Książkoholizmie się pojawiają, jest kilka. Po pierwsze, raczej nikt specjalnie nie sięga po złe książki. Osobiście bardzo cenię sobie czas, jaki przeznaczam na lekturę, więc staram się dobierać książki, które raczej powinny przypaść mi do gustu. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że specjalnie sięgam po złą książkę (chyba, że mówimy o chwilach, w których chce się po prostu odmóżdżyć, jednak wtedy mam tez dużo niższe oczekiwania wobec lektury). Ale jednak, we mnie i w zaprzyjaźnionych blogerach jest jakiś taki mały promil literackiego masochizmu, który, jeśli trafimy na książkę złą, każe nam ją czytać dalej. Chcemy podzielić się z Wami naszą irytacją, chcemy ostrzec Was przed lekturą takiego bubla. Nie zrozumcie mnie źle, ja sama jestem zwolennikiem szukania w książkach dobrych stron, jednak niestety – czasem ich po prostu nie ma. Staram się, nawet jeśli lektura była beznadziejna, dopasować grono odbiorców, jakim może się spodobać, odnaleźć choć jedną dobrą stronę. Wydaje mi się, że tak jak większość blogerów wcale nie znajduje przyjemności w znęcaniu się nad książką (no dobrze, może czasem), jednak najważniejsza jest dla mnie szczerość. Po drugie, nawet, jeśli czytamy książki, które cieszą się już ugruntowaną opinią złych, raczej nie robimy tego, żeby podnieść zasięgi. To coś jak dziecko, któremu mama mówi: „nie dotykaj gorącego żelazka”, ale dziecko i tak to zrobi, bo przecież mama może nie mieć racji. Taka już ta przewrotna ludzka natura jest, że im coś mniej korzystne, tym bardziej kusi. Dlatego często, słysząc kolejne niepochlebne opinie, mam ochotę sięgnąć po książkę i przekonać się, czy naprawdę jest tak zła. Zazwyczaj jest, ale wtedy stwierdzam to już sama, na podstawie własnych doświadczeń, wiec nie jest to już hejt!


Może bylibyśmy mniej hipokrytami i hejterami, jeśli nie dzielilibyśmy się krytyką z naszą publiką, lecz jedynie zasugerowali autorom czy wydawnictwom, co w książce poszło nie tak. Tylko, halko, czy to nie mija się trochę z misją blogów jako ośrodków promujących książki, wpływających na poziom czytelnictwa, gusta czytelnicze Polaków? Dlaczego mamy milczeć? Dlaczego mamy ukrywać nasze odczucia związane z książką? Tak, jak w tym artykule już wielokrotnie podkreślałam, nie hejtujemy – wyrażamy naszą opinię opartą na doświadczeniach czytelniczych – nawet jeśli robimy to w ostrych słowach.


Autorkę vloga drażni i zadziwia – dlaczego ludzie chcą słuchać/czytać rezencje krytyczne? Dla mnie akurat nie stanowi to żadnej tajemnicy. Smutną prawdą jest, że w okolicach premiery książek z każdego niemal bloga czy kanału youtubowego wylewają się pochwały dla nowej pozycji – niemal każda świeżynka staje się książką roku, ba, dziełem na miarę Victora Hugo. Tymczasem krytyka stanowi coś odmiennego – i czasem po przeczytaniu milina pozytywnych opinii jest jak zimny kubeł wody. Kiedy osoba, wciąż upewniana, że powieść XYZ stanowi dzieło literackie wysokiej klasy, nagle widzi choć lekką zapowiedź krytyki, od razu ostrzy ząbki – bo to brzmi dużo prawdziwiej, niż kolejne puste pochwały. Nie oszukujmy się – dużo łatwiej jest stworzyć recenzję pochwalną – wystarczy rzucić kilka ogólników: „ciekawi bohaterowie, niesamowity klimat, piękny język, zachwycająca okładka, dobrze się czytało”. Krytyka jest trudniejsza. Należy wskazać wady, opisać je, jakoś uargumentować. Z recenzji niepochlebnych można dużo więcej dowiedzieć się o powieści – nawet, jeśli nam samym przypadła ona do gustu. Wreszcie, kto z nas nie lubi artykułów pełnych życia, pisanych barwnym językiem. Niestety, styl niemal wszystkich blogerów książkowych jest bardzo, bardzo podobny – bo jednak w tak określonej formie, jaką jest recenzja książki, ciężko być kreatywnym, ciężko stworzyć własne wyróżniki. Nasza osobowość, nasz język najlepiej uwidacznia się, kiedy, ogarnięci emocjami – KRYTYKUJEMY. To opinie krytyczne bardziej angażują czytelnika, są często bardziej żartobliwe czy bardziej emocjonalne.  Dlatego właśnie ja, jako czytelnik blogosfery, wolę czytać negatywne opinie.


Czy czuję się wstrętnym hejterem? W żadnym wypadku! Jestem recenzentem – szczerze i mam nadzieję, że merytorycznie opowiadam Wam o książkach, które przeczytałam. Nie robię tego ze złośliwości czy innych złych intencji, po prostu uważam to za część mojej misji na tym blogu. Nie jestem aż takim masochistą, by specjalnie czytać złe książki, jednak, jeśli taka mi się nadarzy, nie widzę problemu by w sposób konstruktywny, choć czasem nie przebierając w słowach, opowiedzieć Wam o niej. Nie wiem zresztą, czy jakikolwiek twórca ceniłby wyświetlenia bardziej od własnego czasu i zdrowych nerwów. Z drugiej strony wiem, że jako czytelnik wolę przeczytać napisaną żywszym językiem, bardziej konkretną recenzję niepochlebną niż po raz tysięczny te same zachwyty. Sama wolałabym, żeby takie statystyki jak moje najbardziej krytyczne recenzje miały powieści, które oceniłam wysoko i które pokochałam, jednak nie łudzę się – nigdy tak nie będzie. Dlatego, patrząc na siebie i moich zaprzyjaźnionych blogerów, nigdy nie powiedziałabym, że krytykujemy dla samej krytyki. Też jesteśmy ludźmi. A dla nas, szaraczków z książkowej blogosfery, a nie gwiazd booktube’a, naprawdę ważniejsza jest książka niż zasięgi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz