Hej, hej, Kochani!
Tekst stanowi polemikę z filmikiem Made by Caroline pt. „HEJT
DLA HEJTU & HIPOKRYZJA // Czemu to robisz?”
Nie tak dawno na polskim booktubie rozgorzała (gówno)burza
na temat krytyki książek, nazwanej przez jedną z czołowych polskich twórczyń
„hejtem dla hejtu”. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że filmik został
poprzedzony niesamowicie krytyczną recenzją
autorstwa pewnego niezwykle popularnego duetu. Filmik ten niesamowicie
mnie zniesmaczył, ale też zmusił do refleksji na temat krytyki książek.
U mnie na blogu znajdziecie różne recenzje – niesamowicie
pozytywne, umiarkowane – pokazujące zarówno zalety jak i wady, jak i te silnie
negatywne. Jestem osobą dość szczerą i ekspresyjną, dlatego moje opinie są
emocjonalne i często wpadam w skrajności. Jeśli zachwalam, to z pełnym
przekonaniem – jeśli krytykuję, często mieszam książkę z błotem i nie zostawiam
na niej suchej nitki. Zawsze staram się jednak być po prostu szczera – ze sobą
i z Wami. Niestety, dzięki wspomnianemu filmikowi i dyskusji w komentarzach
dowiedziałam się naprawdę szokujących rzeczy – i tak, jak w tytlue: jestem
hejterem, nie mam empatii i lecę tylko na kliki i wyświetlenia.
Zacznijmy od tego – dlaczego w ogóle w przypadku krytyki
książki mówimy o hejcie? Może ja źle rozumiem to słowo, jednak dla mnie hejt
oznacza niekonstruktywna krytykę bez względu na wartość treści. To atak dla
samego ataku, dla satysfakcji bycia wyżej i urażenia kogoś (czegoś). Powstaje
więc pytanie, czy w kontekście RECENZJI można w ogóle używać tego słowa. Moim
zdaniem – zdecydowanie nie. Recenzent, przed wyrażeniem swojej opinii , czyta
książkę, obcuje z nią i ma okazję wyrobić sobie zdanie. Nie jest to nigdy (a
przynajmniej nie powinna być, jeśli mówimy o poważnych blogerach czy
recenzentach) krytyka niepoparta własnym
doświadczeniem czytelniczym, odczuciami związanymi ze stylem, fabułą, kreacją
bohaterów. Na litość boską, każdy czytelnik wie, co czytał, co go zachwyciło, a
co poirytowało. Dlaczego więc mamy nie mówić o książce, że jest gunwem, jeśli
tym gunwem jest, a my potrafimy to wykazać.
Możliwe, że problem dla co poniektórych przeciwników krytyki
książek, którzy z łatwością szafują określeniami typu: „hejt dla hejtu” czy
„hipokryzja!!!111oneoneone” jest język,
jakiego używają blogerzy, tworząc swoje krytyczne opinie. I tutaj zdania są
podzielone, ja także nie mam jednego konkretnego zdania. Niektórzy recenzenci
stawiają na jasny, pozbawiony emocji przekaz, będący wyliczeniem wad książki.
Jednak, nie oszukujmy się, nawet bloger jest człowiekiem i czasem ponoszą go
emocje. Zwłaszcza w przypadku beznadziejnej lektury, która kosztowała go czas,
cierpliwość i często wiarę w literaturę. Nic więc dziwnego, że kiedy w końcu
może dać upust swym odczuciom związanym z jakże wybitym dziełem literackim,
które właśnie zakończył, wtedy pisze to, co mu w duszy gra. Często w recenzjach
negatywnych pojawiają się wulgaryzmy, często poirytowany twórca pisze wprost –
pod żadnym pozorem nie czytajcie, to nie powinno zostać wydane, a drzewa w
Amazonii płaczą, ta książka nadaje się tylko na podpałkę. Są to ostre słowa.
Może czasem nawet przesadzone. Mimo to moim zdaniem nawet taka forma krytyki
książek nie zasługuje jeszcze na miano hejtu. Mało który recenzent pozwala
sobie tylko na rzucanie takimi ogólnikami bez popracia swojej opinii cytatami z
książki, opisem kreacji świata przedstawionego czy chociaż zwróceniu uwagi na
największe wady książki. Zastanawiając się, dlaczego blogerzy książkowi często
w krytycznych opiniach rzucają przysłowiowym mięsem, musimy pamiętać, że ich
zadaniem jest wpłynąć na swoich czytelników i w jakiś sposób wykształtować ich
gust czytelniczy, zachęcić lub zniechęcić do sięgnięcia po jakąś pozycję.
Przyznajcie sami, że takie słownictwo dużo bardziej oddziałuje na czytelnika.
Pojawia się także pytanie – PO CO W OGÓLE dodawać krytyczne
recenzje. Łatwo byłoby stwierdzić, że ci podli, źli blogerzy robią to tylko
dlatego, że chcą mieć wyświetlenia – a powszechnie wiadomo, że krytyka działa
jak największy clickbait i generuje wspaniałe statystyki (a czy dla blogera
jest coś ważniejszego, niż statystyki?).
Wspominana już przeze mnie vlogerka insynuuje, jakobyśmy specjalnie
brali się za lekturę złych książek, by podnieść sobie zasięgi…. Żeby to było
takie proste, to ja bym nic, tylko czytała moje znienawidzone erotyki i
codziennie wstawiła jakąś krytyczną recenzję, wtedy już dawno byłabym
milionerką, królową blogosfery i Bóg wie co jeszcze. Tymczasem powodów, dla
których recenzje krytyczne, przynajmniej u mnie, na Nieuleczalnym
Książkoholizmie się pojawiają, jest kilka. Po pierwsze, raczej nikt specjalnie
nie sięga po złe książki. Osobiście bardzo cenię sobie czas, jaki przeznaczam
na lekturę, więc staram się dobierać książki, które raczej powinny przypaść mi
do gustu. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że specjalnie sięgam po złą książkę
(chyba, że mówimy o chwilach, w których chce się po prostu odmóżdżyć, jednak
wtedy mam tez dużo niższe oczekiwania wobec lektury). Ale jednak, we mnie i w
zaprzyjaźnionych blogerach jest jakiś taki mały promil literackiego masochizmu,
który, jeśli trafimy na książkę złą, każe nam ją czytać dalej. Chcemy podzielić
się z Wami naszą irytacją, chcemy ostrzec Was przed lekturą takiego bubla. Nie
zrozumcie mnie źle, ja sama jestem zwolennikiem szukania w książkach dobrych
stron, jednak niestety – czasem ich po prostu nie ma. Staram się, nawet jeśli
lektura była beznadziejna, dopasować grono odbiorców, jakim może się spodobać,
odnaleźć choć jedną dobrą stronę. Wydaje mi się, że tak jak większość blogerów
wcale nie znajduje przyjemności w znęcaniu się nad książką (no dobrze, może
czasem), jednak najważniejsza jest dla mnie szczerość. Po drugie, nawet, jeśli
czytamy książki, które cieszą się już ugruntowaną opinią złych, raczej nie
robimy tego, żeby podnieść zasięgi. To coś jak dziecko, któremu mama mówi: „nie
dotykaj gorącego żelazka”, ale dziecko i tak to zrobi, bo przecież mama może
nie mieć racji. Taka już ta przewrotna ludzka natura jest, że im coś mniej
korzystne, tym bardziej kusi. Dlatego często, słysząc kolejne niepochlebne
opinie, mam ochotę sięgnąć po książkę i przekonać się, czy naprawdę jest tak
zła. Zazwyczaj jest, ale wtedy stwierdzam to już sama, na podstawie własnych
doświadczeń, wiec nie jest to już hejt!
Może bylibyśmy mniej hipokrytami i hejterami, jeśli nie
dzielilibyśmy się krytyką z naszą publiką, lecz jedynie zasugerowali autorom
czy wydawnictwom, co w książce poszło nie tak. Tylko, halko, czy to nie mija
się trochę z misją blogów jako ośrodków promujących książki, wpływających na
poziom czytelnictwa, gusta czytelnicze Polaków? Dlaczego mamy milczeć? Dlaczego
mamy ukrywać nasze odczucia związane z książką? Tak, jak w tym artykule już
wielokrotnie podkreślałam, nie hejtujemy – wyrażamy naszą opinię opartą na
doświadczeniach czytelniczych – nawet jeśli robimy to w ostrych słowach.
Autorkę vloga drażni i zadziwia – dlaczego ludzie chcą
słuchać/czytać rezencje krytyczne? Dla mnie akurat nie stanowi to żadnej
tajemnicy. Smutną prawdą jest, że w okolicach premiery książek z każdego niemal
bloga czy kanału youtubowego wylewają się pochwały dla nowej pozycji – niemal
każda świeżynka staje się książką roku, ba, dziełem na miarę Victora Hugo.
Tymczasem krytyka stanowi coś odmiennego – i czasem po przeczytaniu milina
pozytywnych opinii jest jak zimny kubeł wody. Kiedy osoba, wciąż upewniana, że
powieść XYZ stanowi dzieło literackie wysokiej klasy, nagle widzi choć lekką
zapowiedź krytyki, od razu ostrzy ząbki – bo to brzmi dużo prawdziwiej, niż
kolejne puste pochwały. Nie oszukujmy się – dużo łatwiej jest stworzyć recenzję
pochwalną – wystarczy rzucić kilka ogólników: „ciekawi bohaterowie, niesamowity
klimat, piękny język, zachwycająca okładka, dobrze się czytało”. Krytyka jest
trudniejsza. Należy wskazać wady, opisać je, jakoś uargumentować. Z recenzji
niepochlebnych można dużo więcej dowiedzieć się o powieści – nawet, jeśli nam
samym przypadła ona do gustu. Wreszcie, kto z nas nie lubi artykułów pełnych
życia, pisanych barwnym językiem. Niestety, styl niemal wszystkich blogerów
książkowych jest bardzo, bardzo podobny – bo jednak w tak określonej formie,
jaką jest recenzja książki, ciężko być kreatywnym, ciężko stworzyć własne
wyróżniki. Nasza osobowość, nasz język najlepiej uwidacznia się, kiedy,
ogarnięci emocjami – KRYTYKUJEMY. To opinie krytyczne bardziej angażują
czytelnika, są często bardziej żartobliwe czy bardziej emocjonalne. Dlatego właśnie ja, jako czytelnik
blogosfery, wolę czytać negatywne opinie.
Czy czuję się wstrętnym hejterem? W żadnym wypadku! Jestem
recenzentem – szczerze i mam nadzieję, że merytorycznie opowiadam Wam o
książkach, które przeczytałam. Nie robię tego ze złośliwości czy innych złych
intencji, po prostu uważam to za część mojej misji na tym blogu. Nie jestem aż
takim masochistą, by specjalnie czytać złe książki, jednak, jeśli taka mi się
nadarzy, nie widzę problemu by w sposób konstruktywny, choć czasem nie
przebierając w słowach, opowiedzieć Wam o niej. Nie wiem zresztą, czy
jakikolwiek twórca ceniłby wyświetlenia bardziej od własnego czasu i zdrowych
nerwów. Z drugiej strony wiem, że jako czytelnik wolę przeczytać napisaną
żywszym językiem, bardziej konkretną recenzję niepochlebną niż po raz tysięczny
te same zachwyty. Sama wolałabym, żeby takie statystyki jak moje najbardziej
krytyczne recenzje miały powieści, które oceniłam wysoko i które pokochałam,
jednak nie łudzę się – nigdy tak nie będzie. Dlatego, patrząc na siebie i moich
zaprzyjaźnionych blogerów, nigdy nie powiedziałabym, że krytykujemy dla samej krytyki.
Też jesteśmy ludźmi. A dla nas, szaraczków z książkowej blogosfery, a nie
gwiazd booktube’a, naprawdę ważniejsza jest książka niż zasięgi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz