Strony

niedziela, 2 października 2016

(93) "Coś do stracenia" Cora Carmack

Hej, hej, Kochani!
Muszę się Wam do czegoś przyznać. Czasami, co prawda bardzo rzadko, mam dość książek mądrych i ambitnych. A nawet takich, które wywołują u mnie łzy czy inne silne emocje. Czasami potrzebuję po prostu lekkiego czytadła, ale wtedy pojawia się problem... Bo mało jest książek, które mogłabym przeczytać! NA irytuje mnie zbytnim udramatyzowaniem albo niesamowicie schematycznymi pustymi bohaterami. Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma! Czasem czytam takie właśnie głupotki, które później krytykuję na blogu… Taki sam plan miałam co do książki Cory Carmack, ale… coś nie wyszło. Między mną a tą leciutką lekturą coś zaiskrzyło!

Bliss kończy studia na wydziale aktorstwa. Jest otoczona przyjaciółmi, często imprezuje, dobrze się uczy, ale ma jeden problem… Jest dziewicą i to prawdopodobnie ostatnią w collage’u. Wraz z pomocą swojej przyjaciółki postanawia rozwiązać ten uciążliwy kłopot. Plan jest prosty: Bliss robi się na bóstwo, idzie do baru i ma spotkać seksownego chłopaka, z którym przeżyje swój pierwszy raz.  Niemal wszystko się udaje, jednak w ostatniej chwili dziewczyna panikuje i zostawia przystojnego, nagiego Garricka w swoim łóżku. Jakie jest jej zdumienie, gdy następnego dnia okazuje się, że chłopak, który miał być tylko przelotną seks-znajomością, należy do grona wykładowców…


Moje pierwsze wrażenie z tej książki było takie: toż to kopia „Kochając pana Danielsa”, które, jak już kiedyś pisałam, jest dla mnie kopią „Pułapki uczuć”. Jakie podobieństwa wyłapałam? Oczywiście zauroczenie od pierwszego wejrzenia (że niby do miłości trzeba dorosnąć? Eee tam, bzdury!) i zakazana miłość, która wcale tak bardzo zakazana nie jest (wydaje mi się, że związek między studentką a jej dwa-trzy lata starszym wykładowcą nie jest szczególnie kontrowersyjny…). Dochodzi także kwestia inspiracji Szekspirem – w obu książkach ten angielski dramaturg odgrywa szczególną rolę. Autorka „Coś do stracenia” jako motyw przewodni swojej książki wybrała utwór „Otello” i wątek zazdrości. Na szczęście, im dalej w las, tym bardziej przekonywałam się, że „Coś do stracenia” ma inny, dużo lżejszy wydźwięk niż dzieła pani Cherry i pani Hoover.

Przyznam, że na początku zupełnie nie mogłam się przekonać do głównej bohaterki, ale to może dlatego, że uznaję jej problem za totalnie absurdalny. Co jest złego w byciu dziewicą? Pomijając wszelkie kwestie religijno-światopoglądowe, czy to nie dobrze, że się szanujemy? Że czekamy na mężczyznę, którego będziemy kochały? „Genialny” pomysł Bliss absolutnie mnie nie przekonywał! Jak można chcieć przespać się z kimś, kogo się nie zna? To trochę dziwnego, że odzieramy seks z tego czegoś cudownego, wyjątkowego… Także wulgarność niektórych komentarzy najlepszej przyjaciółki głównej bohaterki była rażąca, ale może tylko mnie, bo jestem dość pruderyjna.

Dobrze, już sobie ponarzekałam. To teraz czas pochwalić Corę Carmack! Jak wiecie, strasznie, strasznie nie lubię takich szczegółowych opisów seksu, bo zazwyczaj są one bardzo wulgarne. Natomiast w  „Coś do stracenia” nie ma tych okropnych zdań typu „on włożył, ona wyjęła”… Opisy zbliżeń pomiędzy Garrickiem a Bliss są takie pełne uczucia i wywołują u czytelnika dreszczyk emocji…

Ciekawym rozwiązaniem, jaki zastosowała autorka książki, jest wplecenie do niej wątku teatralnego. To szuka jest dla bohaterów sensem życia, chcą przekazywać swoje emocje innym i wywoływać u nich różne reakcje.  Także dla aktorów wystawiany dramat jest katalizatorem uczuć – tragedia zakazanej miłości Fedry do jej pasierba sprawia, że Garrick i Bliss zbliżają się do siebie.

Cora Carmack z wdziękiem opisuje studenckie życie, takim, jakim je sobie wyobrażamy. Bohaterowie książki uczą się, pracują, imprezują. Bije od nich niezwykła radość życia i jakieś poczucie wzajemnego przywiązania. Czytając  „Coś do stracenia” chciałam sama zacząć ten najpiękniejszy okres w życiu.

Skoro już mowa o bohaterach – dawno tak bardzo nie polubiłam głównych postaci. Bliss, pomimo że nieco przypomina główną bohaterkę typowego NA – jest lekko niezdecydowana, ma skłonności do histeryzowania, to odróżnia się wyjątkowo „genialnymi” pomysłami. W towarzystwie Garricka zdarzają się jej niemal same absurdalne sytuacje, przez co czytelnika raz po raz parska śmiechem. Kolejnym bohaterem, który zdobył moje serce jest właśnie nasz książę z bajki. Dziękuję Ci, Coro Carmack, za odejście od New adultowych schematów i za to, że nie zmuszałaś mnie do obcowania z kolejnym aroganckim dupkiem, który uważa, że cały świat, a zwłaszcza wszystkie dziewczyny, powinny padać u jego stóp. Garrick jest cudownym, odpowiedzialnym facetem. Ujmuje mnie to, jak troszczy się o Bliss, jak ją traktuje, jak jej nie popędza i daje jej czas – wspaniały mężczyzna. Jako, że „Coś do stracenia” to jednak książka z gatunku NA, nie mogło się obejść bez trójkącika miłosnego. Jaki jest „ten trzeci”? Wbrew pozorom, jest równie pozytywnym bohaterem, dla którego również dobro Bliss jest bardzo ważne. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czy na miejscu głównej bohaterki nie podjęłabym innej decyzji.


Choć sięgając po „Coś do stracenia” byłam pewna, że zaczynam bardzo słabą lekturę, która tylko mnie zirytuje, prawda okazała się inna. Choć oczywiście książka nie jest żadnym arcydziełem literatury, to można miło spędzić przy niej czas. Polecam wszystkim zmęczonym szkołą uczennicom, które potrzebują się odprężyć przy lekturze i zresetować mózg. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie!

Ocena: 7/10 (bardzo dobra)

Książka bierze udział w wyzwaniach:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz